foto1
foto1
foto1
foto1
foto1



12 lat temu zmarł red. Tadeusz Szewera, Wspomnijmy Go dziś...

Najstarszy lekarz Rzeczypospolitej

 
Płk dr med. Walerian Jaworski (1893 - 1990)
w 22. rocznicę śmierci
 
     Historia kresowego rodu Jaworskich sięga XIV wieku. Wówczas to, jego protoplasta Wanczałuch Węgierski w dowód zasług dla Polski otrzymał w ziemi przemyskiej od władców Ludwika Andegaweńskiego i Władysława Jagiełły znaczne tereny urodzajnych ziem wraz z kompleksami leśnymi. Wśród nich były m.in. miejscowości Jawor, Turka i Ilnik, położone nad malowniczą rzeką Stryj. Jeden z jego synów - Zenko osiadłszy na dziedzicznym Jaworze, dał początek linii Jaworskich herbu Sas.
     Niezmiernie szanowany, znany niemal wszystkim w Brzesku płk dr med. Walerian Józef Jaworski herbu Sas, uczestnik obu wojen światowych, szef sanitarny armii „Pomorze" w 1939 roku, jeniec wojenny, partyzant AK, więzień gestapo, organizator i komendant Szpitala Wojskowego w Lublinie, pracownik Ministerstwa Spraw Wojskowych oraz Ministerstwa Obrony Narodowej, świadek na ślubie mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala", urodził się 14 kwietnia 1893 roku w Warszawie, w rodzinie ziemiańskiej Wiktora i Konstancji z Turskich. Naukę początkowo pobierał w rodzinnym domu na Wołyniu (obecnie Ukraina). Po ukończeniu w 1912 roku gimnazjum w Żytomierzu podjął studia na wydziale medycznym Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie. W czasie studiów uniwersyteckich brał udział w życiu konspiracyjnym kijowskiej Polonii, był m.in. działaczem polskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół".
     Latem 1918 roku porucznik Jaworski rozpoczął pracę w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, ale dawnych kontaktów z kolegami żołnierzami nie zerwał. Miał przeczucie, że będzie niedługo potrzebny.
     Po otrzymaniu 30 marca 1917 roku dyplomu lekarskiego, Walerian Jaworski został skierowany na front rosyjsko - niemiecki w okolice Łucka, a następnie Pińska, gdzie wcielony do 332. Obojańskiego pułku piechoty armii carskiej, pełnił w nim obowiązki naczelnego lekarza pułku, aż do jego demobilizacji w grudniu 1917 roku.
     Młody lekarz powrócił więc do Kijowa i poprzez Wojskowy Związek Polaków został skierowany wraz z grupą kolegów oficerów do stacjonującego pod Bobrujskiem 1. Polskiego Wschodniego Korpusu gen. Józefa Dowbór - Muśnickiego. Przyjęto go w korpusie z otwartymi rękami, tym bardziej, że na froncie zdobył już spore doświadczenie. Porucznik Jaworski został lekarzem 1. pułku piechoty. Jak wspomniał po latach - „Nasze marzenia o polskiej armii rozwiały się jednak szybko. Niemcy otoczyli nas szczelnym pierścieniem ze wszystkich stron. W czerwcu 1918 roku postawili dowództwu Korpusu stanowcze ultimatum: albo oddamy broń i rozejdziemy się do domów, albo uderzą na nas i zniszczą. Nie było wyboru. Przewaga wroga była przygniatająca. Pozostało się poddać. Walka nie miała sensu. Pozwolono mi jechać do Warszawy, ponieważ tam się urodziłem".
     Latem 1918 roku w Warszawie panował ożywiony ruch i trwała wzmożona praca konspiracyjna. Porucznik Jaworski rozpoczął pracę w szpitalu Przemienienia Pańskiego na Pradze, ale dawnych kontaktów z kolegami żołnierzami nie zerwał. Miał przeczucie, że będzie niedługo potrzebny. Warszawa żyła nadzieją szybkiego odzyskania niepodległości. W gronie, w którym obracał się młody doktor, przygotowywano się do zbrojnego udziału w akcie odzyskania niepodległości. Wszyscy czują, że ta chwila jest już bliska. Są gotowi do podjęcia walki zbrojnej. 8 listo-pada1918 roku porucznik - doktor Walerian Jaworski ponownie przywdziewa mundur wojskowy i wstępuje do tworzącego się zalążka wojska polskiego, w którym pozostanie już na stałe, jako zawodowy lekarz wojskowy. Bierze udział w rozbrajaniu Niemców. Rozpoczyna również pracę na stanowisku młodszego ordynatora oddziału wewnętrznego w warszawskim szpitalu Ujazdowskim i grupie „Jabłonna". 11 listopada 1918 roku znajduje się w gronie tych, którzy uczestniczą w spotkaniu z Józefem Piłsudskim, przybyłym z Magdeburga do stolicy.
     W lutym 1919 roku dr. Jaworskiego wezwano niespodziewanie do Ministerstwa Spraw Wojskowych. Szef departamentu zdrowia, płk Dobrzański zakomunikował mu - „Pojedziesz do Francji. Jesteś tam potrzebny W armii Hallera brakuje lekarzy" -wspominał. Z gen. Józefem Hallerem spotkał się we Francji 19 marca 1919 roku. I jak zawsze podkreślał - było to niezapomniane spotkanie. Tam otrzymał przydział do 3. pułku strzelców
     W połowie czerwca z „błękitną" dywizją Hallera znalazł się w kraju. - „Witali nas jako tę siłę zbrojną, która zdolna będzie obronić niepodległość Polski. Myśmy zresztą czuli to samo. Wspaniały był ten nastrój powitania w wolnej Polsce" - wspominał przed śmiercią.
     W odrodzonej Polsce dr Jaworski pracuje w wojskowej służbie zdrowia i powoli awansuje. Bierze również udział w wojnie polsko - bolszewickiej 1920 roku służąc w 3. pułku strzelców i 13. batalionie saperów. Po zakończeniu działań wojennych w 1921 roku nostryfikuje dyplom lekarski na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1922 - 1924 służy jako kapitan i ordynator w filii Szpitala Rejonowego „Bielsko" w Nowym Sączu, potem lekarz floty wiślanej, naczelny lekarz 1. pułku artylerii górskiej w Nowym Sączu, 1. pułku artylerii górskiej Legionów w Wilnie oraz już jako major w 8. pułku ułanów w Krakowie. W 1933 roku, jako jeden z niewielu lekarzy, kończy Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie, otrzymując stopień podpułkownika. Następnie pełni funkcję kierownika referatu w Departamencie Sanitarnym Ministerstwa Spraw Wojskowych, zastępcy komendanta Szpitala Okręgu X w Przemyślu, wykładowcy w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie, komendanta Szpitala Okręgu VIII w Toruniu, a bezpośrednio przed wybuchem II wojny światowej - jest szefem sanitarnym Okręgu Wojskowego VIII w Toruniu. Na wypadek wojny ma przydział na stanowisko szefa sanitarnego armii „Pomorze".
     Wspominał po latach - „Tragedię Września przeżyłem na własnej skórze. Całą służbę zdrowia, szpitale wojskowe armii „Pomorze" musiałem organizować z niczego, pod gradem bomb i pocisków. Panował straszliwy bałagan i zamieszanie. Udało się jednak zorganizować kilka szpitali polowych, które przesuwały się przed cofającymi się oddziałami, w kierunku Warszawy. Co pewien czas dezorganizowały je naloty nieprzyjacielskich samolotów. Często operowaliśmy pod bombami. Nie było czasu na odpoczynek, na jedzenie. Tysiące rannych przewinęło się przez mój szpital. W końcu dotarliśmy nad Bzurę. Stamtąd nie było już gdzie się cofać". 13 września w rejonie walk nad Bzurą ppłk dr Jaworski obejmuje również stanowisko komendanta Szpitala Ewakuacyjnego armii wraz z jego filiami, które zorganizowano w cukrowni w Dobrzelinie (200 rannych), szkole podstawowej (200), kinie „Sokół" (260), Domu Katolickim (30) i biurowcu firmy Żelińskich (300), w Żychlinie, szkole podstawowej w Grabowie (260) oraz w majątkach Oporów (pałac, szkoła, świetlica OMTUR - 300), Skrzeszewy (kaplica kurii biskupiej - 200), Pniewo (100).
      19 września 1939 roku w końcowej fazie bitwy nad Bzurą - ranny i kontuzjowany ppłk dr Jaworski wraz ze szpitalem i setkami rannych dostał się do niewoli niemieckiej, która jak wspominał - „ Była [...] wybawieniem z naszej straszliwie trudnej sytuacji.
     Nie mieliśmy już bowiem ani lekarstw, ani materiałów opatrunkowych". W niewoli leczony był z odniesionych ran przez ponad sześć tygodni w szpitalu polowym w Giżycach. Po wyleczeniu w drodze do obozu zbiegł do Warszawy.
     W listopadzie przedostał się na Kielecczyznę w okolice Jędrzejowa (Motkowice, Mierzyn, Imielno). Tam w dworku na zapadłej wsi otaczał opieką m.in. Polaków wysiedlonych z Poznańskiego. Brał czynny udział w ruchu oporu, był lekarzem oddziałów Armii Krajowej - legendarnych „Jędrusiów", pierwszych partyzantów po „Hubalczykach".
     W 1941 roku aresztowany przez jędrzejowskie gestapo przeżył ciężki okres badań, dochodzeń i konfrontacji. Sądzony był następnie przez niemiecki Sąd Wojskowy w Bydgoszczy jako oskarżony o wydanie, rzekomo jednemu z podwładnych mu oficerów, rozkazu rozstrzelania w pierwszej dekadzie września 1939 roku 22 mężczyzn narodowości niemieckiej, zamieszkujących okolice Ciechocinka (co uczynił, jak się później okazało, na własną rękę w odwet za zamordowanie przez nich podczas odwrotu naszych 22 żołnierzy).
      Z chwilą zbliżania się w 1944 roku frontu dr Jaworski został przymusowo zatrudniony przez Niemców w obozach pracy rozlokowanych na terenie powiatu jędrzejowskiego, dzięki czemu ułatwił ucieczkę 160. Polakom tam zatrudnionym, głównie starszym i chorym.
     Po przełamaniu frontu przez Rosjan w lutym 1945 roku dr Jaworski wstąpił ponownie do Wojska Polskiego. Wraz z dr. Tadeuszem Krwawiczem, z czasem światowej sławy okulistą był organizatorem II Wojskowego Szpitala Okręgowego w Lublinie, a następnie jego pierwszym komendantem. Nieco później został skierowany do Departamentu Służby Zdrowia w Ministerstwie Obrony Narodowej. Tam też awansował do stopnia pułkownika. Z nastaniem stalinowskich czasów, w 1949 roku płk dr Walerian Jaworski został przeniesiony w stan spoczynku. Od tego czasu pracował w społecznej służbie zdrowia, piastując szereg odpowiedzialnych stanowisk m.in. w Gdańsku, Gdyni - Orłowie, Nakle nad Notecią, Żerkowie pod Jarocinem, Jarocinie, Kępnie, Zawadzkiem pod Strzelcami Opolskimi. W 1964 roku wraz z rodziną zamieszkał w Brzesku, początkowo w domu pp. Koniecznych przy ulicy Czarnowiejskiej, a następnie od 1966 roku w bloku nr 3 przy ulicy Ogrodowej. W naszym mieście pracował przez 25 lat, prawie do ostatnich miesięcy przed śmiercią, jako kierownik Poradni Higieny Szkolnej i lekarz szkolny. Ponadto uczył również higieny w tutejszej Szkole Zawodowej dla Pracujących przy Zespole Szkół Ekonomicznych.
     Jak napisał we wspomnieniu pośmiertnym jego podwładny z września 1939 roku, a wówczas sława polskiej dermatologii - prof. dr hab. płk Roman Wankiewicz z Akademii Medycznej w Bydgoszczy, płk dr Walerian Jaworski - „ był chyba najstarszym wiekiem i zasługami lekarzem Rzeczypospolitej Polskiej, uhonorowanym w 1985 roku tytułem Zasłużony Lekarz Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej". Ponadto odznaczony był m. in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Walecznych (3 krotnie), Krzyżem Partyzanckim, Złotym Krzyżnem Zasługi, Medalem Niepodległości, medalem „Za udział w wojnie obronnej 1939 roku", Medalem Komisji Edukacji Narodowej. W uznaniu zasług dla naszego miasta Prezydium Rady Narodowej Miasta i Gminy nadało mu w 1985 roku tytuł „Zasłużony dla miasta Brzeska".
     Kończąc, należy wspomnieć, iż dr Jaworski był również autorem kilku publikacji i wspomnień, w tym m. in. „Formacje sanitarne Armii Pomorze w bitwie nad Bzurą", „Wojskowa Służba Zdrowia w kampanii wrześniowej", „Sprawozdanie ze zjazdu wychowanków Uniwersytetu Kijowskiego 1912 - 1917 w Warszawie 28 - 29 maja 1957 r.", „Mój październik 1917 r."
     Płk dr Walerian Jaworski zmarł w szpitalu w Brzesku 4 stycznia 1990 roku; pochowany został cztery dni później w Kwaterze Zasłużonych na tutejszym cmentarzu komunalnym. Jak podkreślano podczas przemówień nad jego trumną - zmarły był wspaniałym człowiekiem, wybitnym oficerem - lekarzem, wymagającym, lecz sprawiedliwym, oddanym służbie, niezwykle troskliwym o chorych, zdrowie młodzieży i rodzinę.
Pamiątki po nim, w tym mundur wojskowy znajdują się w Izbie Tradycji w Szkole Podstawowej w Porębie Spytkowskiej.
     
     PS Autor bardzo serdecznie dziękuje córce płk. dr. Waleriana Jaworskiego, Pani Barbarze Maksymowskiej za udostępnienie materiałów archiwalnych i publikacji dotyczących ojca oraz Panu Piotrowi Tocie, dyrektorowi Szkoły Podstawowej w Porębie Spytkowskiej za udostępnienie dokumentów znajdujących się w tamtejszej szkolnej Izbie Tradycji.
 
Jerzy Wyczesany
 
BRZESKI MAGAZYN INFORMACYJNY
styczeń - luty 2012
 

Niezwykła historia Augusta Agboli

Czarnoskóry strzelec "Ali" także walczył w powstaniu warszawskim. Niezwykła historia Augusta Agboli
 
August Agbola O'Brown ps. Ali - właśnie tak nazywał się najbardziej egzotyczny powstaniec warszawski. Był nim czarnoskóry Nigeryjczyk, którego barwne losy wciąż czekają na wnikliwą prezentację.
 
Przyjrzyjmy się zatem bliżej egzotycznemu bohaterowi. Urodził się najprawdopodobniej 20 lipca 1895 r. w Nigerii jako syn Wallace'a i Józefiny. Jako młodzieniec poczuł zew przygody i zaciągnął się na brytyjski okręt handlowy. Kilka lat był marynarzem, potem mieszkał w Anglii, trafił do Wolnego Miasta Gdańska, a w 1922 r. - do Polski. W stolicy odrodzonego państwa 27-letni Agbola zamieszkał na ulicy Złotej, potem przeniósł się na Hożą. Ponoć cieszył się sporym wzięciem u pań, nic więc dziwnego, że niebawem ożenił się z jedną z nich. Miał z nią dwoje dzieci: Ryszarda (urodzonego w 1928 r.) i Aleksandra (przyszedł na świat rok później). 
 
Czym się zajmował zawodowo? Był perkusistą, grywał jazz w warszawskich restauracjach i knajpach, do czego miał wyjątkowy talent wyniesiony z rodzinnego domu. We wspomnieniach świadków przewija się informacja, że Agbola często nawiązywał do faktu, że w jego familii wszyscy muzykowali. Co ciekawe, w przedwojennej Warszawie muzyk i świeżo narodzony Polak był postacią bardzo barwną i rozpoznawalną. Lubił spacerować z rodziną po Marszałkowskiej, chlubić się eleganckim jasnym garniturem, kolorowym krawatem i kapeluszem borsalino. W powszechnej opinii uchodził za przystojniaka i poliglotę - znał ponoć aż pięć języków. Finansowo powodziło mu się nieźle. 
 
"Przed samą wojną spotykałem go dosyć często, ot tak na ulicy, gdzieś na Marszałkowskiej, bliżej Ogrodu Saskiego. Zapamiętałem go jako faceta dość przystojnego, postawnego i niezwykle eleganckiego. Chodził w jasnych garniturach i kolorowym krawacie, no i oczywiście nosił stosowne kapelusze, jakieś borsalino. Bez wątpienia był człowiekiem inteligentnym i bystrym" - wspominał na łamach "Jazz Magazine" Andrzej Zborski. Faktycznie, na jednym z niewielu zachowanych do dziś zdjęć Agboli widać człowieka starannie ubranego, o zdecydowanym, śmiałym wejrzeniu. 
 
Trudności z dokładnym ustaleniem jego losów zaczynają się we wrześniu 1939 r. Niektórzy badacze skłaniają się do teorii, że Agbola walczył w kampanii jako ochotniczy obrońca Warszawy. Trudno jednak ustalić jego wojskowy przydział i zasługi. Potem sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje. W czasie okupacji prawdopodobnie handlował sprzętem elektrycznym, a przy okazji roznosił konspiracyjną bibułę. Czy to prawda? Raczej nie, nikt nie powierzyłby czarnoskóremu, narażonemu na ciągłe rasistowskie zaczepki Niemców tak gorącego i niebezpiecznego towaru. 
 
Ale istnieje też inna, bardziej bohaterska wersja jego losów. W jednej z opowieści Agbola występuje wręcz jako jeden z czynnych konspiratorów, z narażeniem życia roznoszący po zakamuflowanych punktach nielegalne druki, a nawet broń. Znów oddajmy głos Andrzejowi Zborskiemu: "Było to w roku 1942 lub 1943, zdarzyło mi się wejść do sklepu elektrotechnicznego na rogu Marszałkowskiej i dawnej Piusa. Zacząłem wybierać z pudła jakieś potrzebne mi śrubki, kiedy wszedł do sklepu Mr Brown z gustowną walizeczką i spytał sprzedawcę, czy jest potrzebny. Oczywiście panie opalony - odparł kupiec - daj pan. Murzyn otworzył walizkę, sprzedawca w niej pogrzebał, wyciągnął, co mu było potrzebne. A teraz chodź pan, panie opalony, do kantorku - padła propozycja sprzedawcy. Słychać było na początku szelest liczonych pieniędzy za dostarczony towar, tak zwanych młynarek, po czym czuły i romantyczny ton odbijanej butelki z wódką... 
 
Następnie usłyszałem głos chuchnięcia i mlaskanie przy zakąsce. Później było coś na drugą nóżkę i dostawca zabrawszy swoją walizeczkę, równym krokiem opuścił sklep". Tu ciekawostka: czarnoskóry aktor występujący w polskiej wojennej komedii z 1959 r. "Cafe Pod Minogą", zrealizowanej na podstawie powieści Stefana Wiecheckiego "Wiecha" (zagrał go Mokpokpo Dravi z Togo), to echo życiorysu Augusta Agboli. Wiech usłyszał jego historię już po wojnie i postanowił wpleść w tragikomiczne perypetie Konstantego Aniołka, właściciela dość szemranej restauracji III kategorii z wyszynkiem napojów alkoholowych.
 
Agbola, Polak z wyboru konspirował, nic więc dziwnego, że trafił też do powstania. Jako strzelec "Ali" należał do oddziału dowodzonego przez kaprala Aleksandra Marcińskiego "Łabędzia". Potwierdza to Jan Radecki "Czarny", który na własne oczy widział czarnoskórego żołnierza na punkcie dowodzenia przy Marszałkowskiej 74. "Walczył w batalionie »Iwo« na terenie Śródmieścia Południowego w rejonie ulic Wspólnej, Wilczej, Marszałkowskiej, Hożej, to jest tam, gdzie mieszkał jeszcze przed wojną i podczas niej" - twierdzi Osiński i dodaje: "Agbola powstanie przeżył, nie trafił nawet do obozu jenieckiego. Nie wiemy, co robił w czasie, gdy z Warszawy Niemcy wypędzili całkowicie ludność cywilną. Nie wiemy też, gdzie była jego rodzina i on sam w ciągu pierwszych powojennych lat". Walczył w rejonie ulic Wspólnej, Hożej, Wilczej i Marszałkowskiej. Czyli tam, gdzie mieszkał przed wojną Nieco więcej informacji o naszym powstańcu wynika z ankiety personalnej, którą wypełnił osobiście w 1949 r., zgłaszając swój akces do ZBOWiD. Wynika z niej, prócz powstańczych wspomnień (przyznawanie się do przynależności do AK było wówczas sporym aktem odwagi), że po wojnie był zatrudniony w Wydziale Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego w Warszawie i że pod koniec lat 40. i w latach 50. grywał znowu w warszawskich restauracjach.
 
Prawdopodobnie w drugiej połowie lat 50., ok. 1958 r., August Agbola wyjechał z rodziną z Polski do Wielkiej Brytanii. Nigdy już nad Wisłę nie wrócił. Rodzina jego żony mieszka ponoć w Krakowie, ale to niesprawdzona informacja. Rocznica powstania to dobry moment, że by przypomnieć niezwykłą postać Agboli. Jednego z tych, którzy stanęli do walki w godzinie W. Do rozprawy z Niemcami przyłączyło się wtedy kilkuset obcokrajowców, m.in. Węgrzy, Słowacy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Grecy, Brytyjczycy, Włosi, Ormianie, Rosjanie, uciekinierzy z armii niemieckiej, a nawet Australijczyk. Najliczniej zaprezentowali się Słowacy, pracownicy gazowni na Czerniakowie. W czasie powstania utworzyli oni 535. pluton Słowaków, który 1 sierpnia wziął udział w natarciu na Belweder. Walczyło również kilkuset Żydów uratowanych przez żołnierzy "Zośki" z więzienia na Gęsiówce. Liczba wszystkich Żydów, którzy wzięli udział w walkach powstańczych, mogła osiągnąć nawet tysiąc. Ale egzotycznego przybysza z Nigerii nikt nie przebije. 
 
Lucjan Strzyga 
 

Pożegnanie por. Józefa Bojanowskiego „Waltera”

Józef Bojanowski „Walter”
(30 października 1922 -2 grudnia 2015)
 
 
13 grudnia 2015 r. w rodzinnym grobowcu na cmentarzu parafialnym w Niechłodzie, w powiecie leszczyńskim, spoczął zmarły 2 grudnia w Gdańsku-Oliwie por. Józef Bojanowski „Walter”, kawaler Srebrnego Krzyża Virtuti Militari i Krzyża Walecznych. Był jednym z najsławniejszych żołnierzy Obwodu Sandomierz AK. Z rozkazu przełożonych w 1944 r. zorganizował i stanął na czele sekcji likwidacyjnej, która wykonywała wyroki śmierci na Niemcach i Polakach-konfidentach, wydawane przez Wojskowe Sądy Specjalne funkcjonujące przy Komendantach Okręgów AK. Ten młody żołnierz Armii Krajowej o jasnej, bujnej czuprynie z budzącą podziw odwagą i brawurą wykonywał postawione przed nim zadania karzącego ramienia sprawiedliwości Polskiego Państwa Podziemnego. W kręgu osób, które wiedziały, jakie rozkazy wykonuje, poczęto go nazywać „Białym aniołem śmierci”.
 
Pochodził ze szlacheckiej rodziny herbu Junosza osiadłej od pokoleń w Wielkopolsce. W II RP gniazdo Bojanowskich, majątek Niechłód, znalazł się niemal dosłownie na granicy polsko-niemieckiej, która biegła niespełna kilometr od dworu. Na początku grudnia 1939 r. Maria Bojanowska, wdowa po zmarłym w 1934 r. Józefie Bojanowskim, wraz z sześciorgiem dzieci podzieliła los tysięcy polskich rodzin, które poczęto brutalnie wysiedlać z zachodnich rejonów Rzeczypospolitej, włączonych do III Rzeszy, jako tzw. Kraj Warty.
 
Wygnańcy z Niechłodu znaleźli oparcie i pomoc u spokrewnionej z nimi ziemiańskiej rodziny Jabłońskich z podsandomierskiego Usarzowa. Jednym z licznych dworów ziemi sandomierskiej, które wtedy pod swój dach przyjęły rodaków z Wielkopolski i Pomorza. Ten w Usarzowie przeniknięty był mocnym, patriotycznym polskim duchem. Trwała w nim żywa pamięć o Antonim Jabłońskim „Zdzisławie ” (1896-1920), wiernym żołnierzu Józefa Piłsudskiego, jednym z siedmiu „beliniaków”, członków kawaleryjskiego patrolu, który już 2 sierpnia 1914 r. wkroczył na tereny zaboru rosyjskiego, a później młodym, ledwie dwudziestoczteroletnim dowódcy 11. pułku ułanów, zmarłym 22 października 1920 r. z ran odniesionych w ostaniach dniach wojny polsko-bolszewickiej. W tamtych latach pamięć tę podtrzymywała Maria Jabłońska, matka bohatera, wspomagająca przed laty Organizację Bojową PPS Józefa Piłsudskiego i jej córka Wanda, która studiowała polonistykę i historię na Uniwersytecie Jagiellońskim, a po wojnie – pamiętają starsi sandomierzanie – kierowała (1947 -1954) Miejską Biblioteką im. Jana Długosza. Od kilku miesięcy nie było już w Usarzowie Józefa Jabłońskiego, syna Mari i Józefa Jabłońskich. Nie powrócił po zakończeniu kampanii wrześniowej, w której wziął udział jako porucznika rezerwy WP. Dziś wiadomo, że był więziony w Starobielsku, że wiosną 1940 r. został zgładzony w Charkowie.
 
To tam w Usarzowie zimą 1940/1941 18 -letni Józef Bojanowski został zaprzysiężony do Związku Walki Zbrojnej. Kolportował podziemną prasę, przenosił konspiracyjną pocztę, przechodził szkolenie wojskowe. Jakiś czas przebywał w Starachowicach, gdzie w 1942 r. osiedliła się jego matka z córkami; wstąpił wtedy do Narodowej Organizacji Wojskowej; później znalazł się w Krakowie. Spotkani tam koledzy szkolni z Poznania wprowadzili go do Związku Jaszczurczego, organizacji wojskowej obozu narodowego. Szybko został szefem kolportażu na Okręg Krakowski, a następnie członkiem dywersyjnej grupy bojowej; w czerwcu 1943 r. opuścił szczęśliwie Kraków po serii aresztowań, jakie dotknęły członków Związku Jaszczurczego. Wrócił do Usarzowa. To wtedy rozpoczął się okres aktywnej, brawurowej działalności Józefa Bojanowskiego, już w ramach Armii Krajowej, który sprawił, że o „Walterze”, bo taki przybrał pseudonim, poczęło być głośno w sandomierskiej okolicy.
 
Miejscem pierwszej brawurowej akcji pchor. „Waltera” był Klimontów. Podjął się wykonania zaproponowanego przez komendant Podobwodu AK Klimontów por. Tadeusz Pytlakowskiego, „Tarnina” trudnego, stresującego zadania: wykonania zasądzonego wyroku śmierci na znanym z okrucieństwa wobec polskiej ludności komendancie miejscowego posterunku żandarmerii, wachmistrzu Karlu Loeschnerze. Śmiertelne strzały z pistoletu pchor. „Waltera” padły, kiedy Loeschner pojawił się pośród tłumu wypełniającego w targowy dzień klimontowski rynek. „Walter” i ubezpieczający go Czesław Krawczak, „Cedro” wskoczyli do czekającej na nich bryczki, pomknęli w stronę Byszowa.
 
W styczniu 1944 r. pchor. „Walter” otrzymał rozkaz zorganizowania patrolu likwidacyjnego. Miał wykonywać wyroki na osobach rozpracowywanych przez wywiad i kontrwywiad Komendy Obwodu AK Sandomierz, dowodzony przez kpt. Leona Torlińskiego „Kreta”, a następnie skazanych przez Wojskowy Sąd Specjalny na karę śmierci. Oprócz „Waltera” w skład patrolu wchodzili: Zbigniew Piątek „Grabina”, Tadeusz Chmiel „Alfred” i Jan Bojanowski „Michał”, młodszy brat „Waltera”.
 
W pamięci najstarszej generacji sandomierzan zapisały się trzy głośne akcje patrolu „Waltera”. Pierwsza, skierowana przeciwko małżeństwu Płonczyńskim, folksdojczom, współpracownikom gestapo. Mieszkali w przylegającym do Bramy Opatowskiej tzw. domu Wajraucha (ul. Opatowska 19). Płonczyńskiemu przypisuje się udział w sporządzeniu przez gestapo listy osób aresztowanych podczas tragicznej nocy z 16 na 17 marca 1942 r. Wykonawcy wyroku, „Walter” i żołnierz AK z Sandomierza o nieznanym pseudonimie w mieszkaniu Płonczyńskich zastali jeszcze gestapowca w mundurze i Niemca-cywila. W toku błyskawicznej akcji śmierć z ręki „Waltera” poniósł Płonczyński i uzbrojony gestapowiec.
 
Niebawem „Walter” z „Grabiną” przeprowadzili spektakularną akcję w sandomierskiej aptece Siweckich przy Rynku. Skazanym na śmierć konfidentem gestapo był sprzedawca o nazwisku Trzmiel. „Walter” wykonał wyrok w obecności licznej grupy klientów apteki, którzy na odgłos strzałów rzucili się do panicznej ucieczki, blokując drzwi. Żołnierze patrolu likwidacyjnego opuścili aptekę jako ostatni.
 
Trzecia akcja to wykonanie wyroku na żandarmie Hichłaszko, Ukraińcu w służbie niemieckiej. Wyrok wykonano o świcie, kiedy żandarm wracał z nocnej służby do swego mieszkania w domu przy dzisiejszym placu Poniatowskiego 4. Tym razem strzelał „Grabina”. Ciężko ranny Hichłaszko zmarł po kilku godzinach w szpitalu. Wykonawcy wyroku natknęli się na Podwalu na grupę żandarmów, którzy otworzyli do nich ogień. Udało się im się szczęśliwie zbiec, choć „Walter” został lekko ranny ..
 
I kolejna, najbardziej brawurowa akcja. Wymierzona w gestapowca von Paula, nadzorującego sieć konfidentów w powiecie sandomierskim. Miała miejsce w Sośniczanach, przy drodze Sandomierz -Koprzywnica, którą von Paul, mieszkający w majątku Skrzypaczowice, jeździł bryczką do Sandomierza, zawsze pod silną eskortą. Akcja miała niemal „westernowy” przebieg, zginęli w niej towarzyszący von Paulowi esesmani, on sam, trzykrotnie ranny, został schwytany, rozbrojony, opatrzony, przesłuchany. Wedle pierwotnego planu von Paula zamierzano przekazać do oddziału „Jędrusiów”, którzy liczyli, że zmuszą go do podania nazwisk konfidentów. Tak się jednak nie stało. „Jędrusiów” nie było w umówionym miejscu, teren był nasycony oddziałami niemieckimi. „Walter” wykonał na von Paulu wyrok śmierci.
 
To ostanie zdarzenie miało miejsce niedługo przed Akcją „Burza”. Kiedy padł rozkaz o jej rozpoczęciu „Walter” objął dowodzenie ochroną sztabu 2 Dywizji Piechoty Legionów AK. Szedł wraz z nią, już jako podporucznik czasu wojny, przez świętokrzyską krainę na pomoc walczącej Warszawie, aż po linię silnie obsadzonej Pilicy, której nie sposób było przekroczyć, a potem leśnymi szlakami zachodnich powiatów województwa kieleckiego. Od połowy sierpnia służył w zwiadzie konnym III batalionu „sandomierskiego” 2 pułku piechoty Legionów AK.
 
Jesienią 1944 r. przyszedł czas demobilizacji, rezultat pogarszającej się ogólnej sytuacji, trudności w zaopatrzeniu, jesiennych słot, 13 stycznia 1945 r. ruszyło natarcie sowieckie. Wielka rzesza żołnierzy AK stanęła wobec nowej, trudnej, dla wielu tragicznej rzeczywistości. Bracia Bojanowscy, „Walter” i „Michał” znaleźli przejściowe schronienie na plebani w Zadrożu, w Olkuskiem, w swego kuzyna, ks. Wacława Jabłońskiego, stamtąd „Walter” wyruszył do Starachowic, szukać matki i zamelinowanych kolegów. Zamiast nich spotkał dwóch byłych żołnierzy Wehrmachtu, Francuzów, mieszkańców wcielonej do III Rzeszy Alzacji, których niegdyś, po ich ucieczce z sandomierskich koszar, przejmował wraz z bratem Janem i doprowadził do oddziału „Jędrusiów. Dowiedział się, że jadą do Lublina, gdzie funkcjonuje punkt zborny dla Francuzów, których wojenne losy rzuciły do Polski. Dołączył do nich. Znał dobrze język francuski, w Lublinie podał się za Francuza. Niebawem, pewnie ku swemu zaskoczeniu i radości, wyruszył do Francji transportem przez Odessę, Morze Czarne i Morze Śródziemne. To podczas tej podroży poznał swoją przyszłą żonę Annę Wołoszowską (1924-1998), która również udawała Francuzkę. W lipcu 1945 roku pobrali się w Paryżu. Czas służby ppor. „Waltera” Polsce Niepodległej jeszcze się nie skończył. Z Paryża wyruszył do Włoch. Został przyjęty w szeregi II Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa, awansowany do stopnia porucznika, rozpoczął służbę w doborowej jednostce, 2 Batalionie Komandosów (Zmotoryzowanych), w plutonie rozpoznawczym gąsienicowych transporterów opancerzonych. Słuchał zapewne opowieści o żołnierskich losach nowych towarzyszy broni z II Korpusu: ich exodusie z „nieludzkiej ziemi”, etapach żołnierskiej drogi przez Irak, Palestynę, o boju o Monte Cassino; rewanżował się opowieściami o polskim życiu pod okupacją, o epopei Polski Walczącej. W połowie 1946 roku jego jednostka została przetransportowana do Wielkiej Brytanii, rok później jej skład osobowy został przeniesiony do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia. To był czas dylematów, trudnych pytań stawianych sobie przez tysiące żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, co robić, jaką drogę wybrać, zostać na emigracji, wracać do ojczyzny, którą pozbawiono niepodległości, włączono do sowieckiej strefy, zainstalowano komunistyczne rządy? W 1948 r. Anna i Józef Bojanowscy powrócili do pojałtańskiej Polski, zamieszkali w Gdańsku. „Walter” szybko znalazł się w polu zainteresowań UB, na krótko został aresztowany, imał się, często zwalniany,  rozmaitych prac zarobkowych; na świat przyszły córki Anna (1947) i Izabela (1950). Od 1968 r. do emerytury prowadził własną pracownię wyrobów artystycznych i biżuterii z bursztynu i srebra. Sandomierskie strony odwiedził wraz z bratem Janem po raz pierwszy w 1970 r. W późniejszych latach zaglądał tu częściej. Uczestniczył m.in. w uroczystym poświęceniu sztandaru 2 ppLeg. AK w dniu 28 lipca 1985 r. przed katedrą sandomierską; wraz z Leonem Torlińskim przywiózł ten sztandar wykonany w Starogardzie Gdańskim. Po 1989 r. bywał na zjazdach towarzyskich żołnierzy 2 ppLeg. AK, odnawiał i pogłębiał przyjaźnie z uczestnikami sandomierskiej, niepodległościowej konspiracji i żołnierskich dróg 2 Dywizji Piechoty Legionów AK , m.in. z Jerzym i Wojciechem Targowskimi, Jerzym Ksawerym Zalewskim.
 
Nie zgasła w sandomierskich stronach legenda tego odważnego, oddanego sprawie Niepodległej podchorążego a potem oficera AK, jego determinacji i brawury w wykonywaniu, jakże trudnych rozkazów, wymagających niezwykłego hartu ducha, motywowanych nie tylko wymogami czasu wojny, także racjami moralnymi: obowiązkiem ochrony rodaków przed złem, nienawistną siłą, eksterminacją. Por. Józef Bojanowski „Walter” po latach długiego, nieszablonowego żywota powrócił do rodzinnej, wielkopolskiej ziemi, skąd w grudniu 1939 r. wyruszył na niepewny, wygnańczy szlak, który szybko stał się szlakiem dzielnej, ofiarnej, nieszczędzącej siebie żołnierskiej służby dla Niepodległej. Przez długi i ważny czas pełnił ją na sandomierskiej ziemi. Niech trwa we wdzięcznej pamięci naszej sandomierskiej wspólnoty. Cześć i chwała bohaterom!
 
Krzysztof Burek
 
Źródło: http://www.scp-sandomierz.pl/

Józef Wiącek - ”Sowa”

Józef Wiącek (1912-1990) ppor. ”Sowa”, ”Kleszcz”, Jedruś II,  Żołnierz Zastępca i drugi dowódca Oddziału Partyzanckiego Jędrusie, kawaler krzyża walecznych i orderu Virtuti Militari.
 
Józef urodził się w Trzciance, pochodził z chłopskiej rodziny. Miał pięcioro rodzeństwa. Twórcę oddziału “Jędrusiów” Władysława Jasińskiego, poznał w mieleckim Gimnazjum im. Konarskiego. Służbę wojskową odbył w 20 Pułku Ułanów. W 1939 został zmobilizowany z przydziałem do 10 Brygady Kawalerii gen. Stanisława Maczka i tam zastała go II wojna światowa. Po powrocie ze szlaku bojowego podjął walkę z okupantem jako Sowa i od 25 maja 1942 roku pełnił funkcję zastępcy Władysława Jasińskiego, a po jego śmierci, od 9 stycznia 1943 dowodził Jędrusiami. Za brawurową akcję rozbicia więzień w Opatowie (12 marca 1943) i Mielcu (29 marca 1943), i uwolnienia 260 Polaków Józef Wiącek otrzymał Srebrny Krzyż Virtuti Militari.
 
Innymi ważnymi operacjami jakie oddział pod dowództwem Sowy przeprowadził były:
 
obrona pacyfikowanej przez hitlerowców wsi Strużki (3 czerwca 1943)
wyprowadzenie oddziału bez strat z obławy na “Jędrusiów” w lesie Turskim
rozbicie posterunku SD w Łoniowie
rozbicie ewakuującego się starostwa niemieckiego z Biłgoraja pod Osieczkiem
stoczenie bitwy o Osiek
rozbicie sztabu 4 pułku saperów na szosie Osiek – Staszów.
Do akcji “Burza” Józef Wiącek przystępował już w stopniu porucznika jako dowódca 4 partyzanckiej kompanii “Jędrusiów” w 2 pułku piechoty legionowej AK Ziemi Sandomierskiej. Za walkę z hitlerowskim okupantem odznaczony Krzyżem Walecznych.
 
Po okresie II wojny światowej Józef Wiącek wrócił do rodzinnej Trzcianki, ożenił się z Heleną Chołocińską. Niestety nie dane im było żyć spokojnie. Ludowa ”Polska” władza PRL-u uznawała żołnierzy AK, w tym także ”Jędrusiów” do wrogów systemu.  3 lipca 1945 roku Józef Wiącek został aresztowany przez UB, a choć był bezbronny postrzelono go serią z pepeszy w nogę. Uwięziono “Jędrusia II” w Sandomierzu, torturowano i dopiero po pewnym czasie – gdy kość w rannej nodze zaczęła się już psuć, umieszczono go w szpitalu więziennym. W tym czasie gospodarstwo w Trzciance zostało doszczętnie ograbione, ojciec Józefa pobity (wkrótce po tym zmarł), a brat Stanisław, też partyzant “Jędrusiów” o pseudonimie “inspektor” został aresztowany pod fałszywym zarzutem dezercji z wojska, nielegalnego posiadania broni i należenia do “bandy”. Osądzono go i skazano na karę śmierci, zamienioną na więzienie, z którego wrócił dopiero po 10 latach w 1956 roku.
 
Józef Wiącek był również sądzony i ostatecznie uniewinniony. Jego niedawni oprawcy nie dali za wygraną. Uczynili wszystko by zmusić go do opuszczenia rodzinnej wsi i rodzinnych stron. Wyjechał na Pomorze, osiadł w Kwidzynie. W latach 1953-1978 kierował gospodarstwem doświadczalnym (szkolnym) w Oborach, przy Technikum Mechanizacji Rolnictwa. Pod jego okiem młodzież odbywała wakacyjne praktyki. Był świetnym fachowcem. I choć nie posiadał legitymacji partyjnej mianowano go dyrektorem.
 
Józef Wiącek był człowiekiem niezwykle skromnym. Pochłonięty pracą zawodową i problemami rodziny, nie często wracał do wspomnień z lat wojny. Nie lubił opowiadać o sobie. Ale ludzie w Kwidzynie szybko dowiedzieli się o jego partyzanckiej przeszłości i szanowali go. On zaś, wraz ze swymi dawnymi partyzantami, włączył się w prace nad upamiętnianiem walki “Jędrusiów”, a przede wszystkim Władysława Jasińskiego, twórcy “Odwetu” i pierwszego dowódcy Oddziału. Do końca swych dni był czynny społecznie.
 
Został pochowany na Cmentarzu Komunalnym w Kwidzynie.
 
Osoba Józefa Wiącka jest mi bliżej znana z opowiadań rodzinnych. Dokonania Józefa Wiącka w okopach wojennych budzą uznanie, budzą szacunek. Pamiętajmy iż wielu bohaterów nie możemy podpisać z imienia oraz nazwiska, często osoby NN, zapomniane przez historię są blisko nas, leżą na cmentarzu ”prawdy”. Pielęgnujmy pamięć o nich, o bohaterskich wyczynach ”Jędrusiów” .
 
Więcej o oddziałach ”Jędrusiów” można przeczytać na stronie patriotów z Mielca, do której link widnieje po prawej stronie naszej strony.
 
Chwała żołnierzom II wojny światowej którzy w trudzie zmagali się z okupantami z wschodu, zachodu naszego pięknego kraju.
 
***
 
Józef Wiącek
 
Tekst opracowała Anna Bieńkowska na podstawie materiałów rodzinnych, udostępnionych przez panią Annę, córkę Józefa Wiącka. Artykuł publikowany w kwartalniku „Schody Kawowe", numery: 3/15 (Rok IV) lipiec-wrzesień 2003, 4/16 (Rok IV) październik-grudzień 2003 oraz 1/17 (Rok V), styczeń-marzec 2004.
 
Początek mojej pracy w Zespole Szkół Mechanizacji Rolnictwa przypadł na bardzo gorący okres. We wrześniu 1991 roku trwały przygotowania do kolejnego zjazdu absolwentów tej szkoły. I właśnie wtedy zelektryzowała mnie wiadomość, że do mojej „nowej" szkoły przyjadą „Jędrusie". Pamiętam, że pytałam, czy to na pewno „Ci Jędrusie"? I dopiero wtedy dowiedziałam się, że w Kwidzynie mieszkał i był pracownikiem ZSMR pan Józef Wiącek - człowiek, który tworzył wielką historię naszej Ojczyzny. Dla mnie był bardziej znany jako Szef Józek lub porucznik Sowa, dowódca jednego z pierwszych na terenie okupowanej Polski oddziału partyzanckiego. Niestety, nie miałam szczęścia poznać osobiście pana Józefa- zmarł w 1990 roku. Stał się drugim patronem naszej szkoły. Pragnę mieszkańcom Kwidzyna przybliżyć tę wspaniałą postać. Jakim był on człowiekiem? Jakie były drogi, które go na trwale związały z dziejami naszej Ojczyzny i które przywiodły go do Kwidzyna?
 
Kolebką rodziny Józefa Wiącka oraz jego żony Heleny z Hołocińskich była piękna ziemia sandomierska ze swymi wzgórzami, dolinami, piaszczystymi polami, zadumanymi przydrożnymi kapliczkami. Na wschodzie płynęła Wisła, przed pierwszą wielką wojną była to rzeka graniczna. Za Wisłą widoczna z okolicznych wzgórz była Galicja - w owych czasach legendarny kraj swobód i wolności dla Polaków - prawie wolna Polska. Ziemia sandomierska była wówczas częścią zaboru rosyjskiego, Galicja - austriackiego. 
 
Na przełomie XIX i XX wieku Wiąckowie stanowili wielką rodzinę spokrewnioną bądź spowinowaconą z wieloma innymi rodzinami, m.in. z Bieniami, Podsiadłymi, Sabbatami. Rodzice Józefa, Paweł i Zofia z Podsiadłych, posiadali gospodarstwo we wsi Trzcianka w gminie Tursko Wielkie w powiecie sandomierskim. Trzcianka położona była niedaleko historycznego Połańca. Wiąckowie byli znani w okolicy jako dobrzy rolnicy, pracowici i pobożni. Mimo, że byli prostymi i niezbyt bogatymi ludźmi, doceniali wagę kształcenia swych dzieci. Głównym motorem tych działań była głównie matka - posiadająca tylko umiejętność czytania. Dzieci była spora gromadka, sześciu synów i jedna córka. Antoni i Wincenty kształcili się na nauczycieli. Eleonora marzyła o pracy w dyplomacji. Stanisław chciał poświęcić się karierze wojskowej - pragnął zostać zawodowym ułanem. Jan ukończył seminarium duchowne i został księdzem. Chociaż zgodnie z wolą rodziców to seminarium duchowne miał pierwotnie ukończyć Franciszek, który w grudniu 1918 roku wstąpił do polskiego wojska i wkrótce znalazł się na pierwszej linii frontu. W okolicach Przemyśla, gdzie Polacy walczyli z Ukraińcami, 10 lutego 1919 roku Franciszek został ciężko ranny. Zmarł 14 lutego 1919 roku. W rodzinie Wiącków nie była to jedyna śmierć w czasach wielkiej wojny. Jednak ta strata była szczególnie bolesna ponieważ dotknęła przedstawiciela najmłodszego pokolenia.
 
Józef Wiącek urodzony 21 kwietnia 1912 roku został wyznaczony przez rodziców do przejęcia w przyszłości rodzinnego gospodarstwa. Początkiem jego edukacji było ukończenie czterech klas szkoły powszechnej w Tursku Wielkim. Następnie wyruszył za Wisłę. Został uczniem kieleckiego gimnazjum imieniem Stanisława Konarskiego. Tam poznał Władysława Jasińskiego, młodego wiekiem harcerza (Władysław był tylko 3 lata starszy od Józefa), ale o długim harcerskim stażu i o wielkim talencie organizacyjnym. Młodzi ludzie zaprzyjaźnili się, prowadzili długie i gorące rozmowy, wspólnie przeżywali harcerskie przygody.
Po ukończeniu czterech klas gimnazjalnych, zgodnie z wcześniejszymi planami rodziców, we wrześniu 1930 roku Józef rozpoczął naukę w Państwowej Wyższej Szkole Rolniczej w Bojanowie Poznańskim, którą ukończył w czerwcu 1933 roku. Swą wiedzę zawodową pogłębiał w czasie praktyk rolniczych, początkowo w kresowych dobrach Rudnia Bereśniewicze w powiecie baranowickim, a następnie z początkiem stycznia 1934 roku w majątku Romanów w powiecie włodawskim. Właścicielami tej posiadłości byli potomkowie rodziny słynnego polskiego pisarza, historyka i publicysty - Józefa Ignacego Kraszewskiego. Wreszcie przyszedł czas na służbę wojskową. Już jesienią 1934 roku dwudziestodwuletniego Józefa powołano do wojska. Przydzielono go do 20 Pułku Ułanów w Rzeszowie. Po odbyciu służby wojskowej w 1935 roku wrócił do Trzcianki i wspólnie z młodszym bratem Stanisławem prowadził dobrze prosperujące gospodarstwo rolne. Z ogromną sumiennością praktycznie wykorzystywał wcześniej zdobytą wiedzę rolniczą, a także wyżywał się w pracy społecznej działając aktywnie w Stronnictwie Ludowym. W roku 1937 Józef ponownie powołany został do wojska, tym razem na ćwiczenia do organizowanej 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej. Dowództwo przydzieliło go do plutonu łączności.
 
Potem znowu była ciężka, ale efektywna praca na ojcowiźnie. Została nagle przerwana 13 marca 1939 roku. Józef Wiącek został zmobilizowany. Wziął ponownie udział w ćwiczeniach 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej dowodzonej przez generała Stanisława Maczka. Tym razem wcielono go do dywizjonu rozpoznawczego. Brygada stacjonowała wówczas w Jagodach i przechodziła przeszkolenie na poligonie w Nowej Dębie. 1 września 1939 roku Polska została zaatakowana przez hitlerowskie wojska. Józef z 10 Brygadą Kawalerii przeszedł cały szlak bojowy w tragicznym wrześniu 1939 roku. Klęska wrześniowa zmusiła żołnierzy do przekroczenia granicy. Na terenie Węgier żołnierze generała Maczka zostali rozbrojeni. Józef nie podążył na Zachód lecz przedostał się z powrotem do kraju. Wkrótce dotarł do rodzinnego domu w Trzciance. Rodzice byli już starzy, a więc Józef razem z bratem Stachem, który również był żołnierzem września 1939 roku, pracowali na roli i już wtedy zamierzali podjąć walkę z wrogiem. Poszukiwali kontaktów z rodzącą się konspiracją.
 
Wczesną wiosną 1940 roku do Trzcianki do braci Wiącków dotarło pierwsze konspiracyjne pismo. Było to dla nich wielkie wydarzenie. Nie sądzili wówczas, że za kilka miesięcy sami będą pracowali przy jego powielaniu. Zastanawiali się, kto wydaje tę gazetkę. Nie wiedzieli, że tego dokonał ktoś, kogo znali, a nawet w swych latach gimnazjalnych przyjaźnili się. Był to Władysław Jasiński - absolwent wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, pracujący w szkolnictwie, propagujący najwspanialsze idee polskiego harcerstwa. Już w październiku 1939 roku utworzył w Tarnobrzegu tajną organizację stawiającą sobie za cel walkę z najeźdźcą.
 
Jasiński odznaczał się wielkim talentem organizacyjnym i niezwykłą odwagą. Cieszył się bezgranicznym zaufaniem młodzieży. Dlatego w pierwszych konspiracyjnych szeregach znaleźli się przede wszystkim harcerze-uczniowie tarnobrzeskiego gimnazjum. W początkowym okresie pracy konspiracyjnej gromadzono broń i wyposażenie wojskowe. Lokalizowano miejsca, w których oddziały Wojska Polskiego ukryły broń, a następnie sprowadzono ją do punktów konspiracyjnych.
 
Jeszcze w 1939 roku Jasiński podjął działania związane z wydawaniem tajnej prasy. Zorganizował nasłuch audycji Polskiego Radia w Londynie. Wiadomości radiowe były przepisywane na maszynie, potem udostępniano je Polakom. Początkowo był to bardzo skromny Biuletyn Informacji Radiowych, a od marca 1940 roku pismo to zostało podniesione do rangi cotygodniowej tajnej gazety i otrzymało tytuł „Odwet". Ta konspiracyjna gazeta spełniała ogromną rolę. Przynosiła zakazane w okresie okupacji, a tak potrzebne Polakom, najświeższe wiadomości ze wszystkich frontów II wojny światowej. Ukazywały się w niej artykuły o treści głęboko patriotycznej, które dawały nadzieję, że nie wszystko stracone. Pobity i zniszczony kraj bardzo potrzebował właśnie nadziei. Gazeta pouczała jak zachować się w konkretnych sytuacjach narzuconych przez okupanta. Piętnowała Polaków współpracujących z władzami niemieckimi.
 
Nazwę „Odwet" przyjęła cała grupa Władysława Jasińskiego. Stworzyła dwa fundusze - prasowy, związany z redagowaniem i kolportowaniem tajnej tygodniówki „Odwet" oraz fundusz pomocowy, który objął opieką rodziny ukrywających się i aresztowanych konspiratorów, a także wdowy i sieroty po żołnierzach września 1939 roku oraz wysiedlonych z poznańskiego i Pomorza Polaków. W 1940 roku Niemcy wpadli na trop „Odwetu". Względy bezpieczeństwa spowodowały konieczność przerzucania centrali „Odwetu" w coraz to inny rejon - najpierw do Krzemienicy w powiecie mieleckim, a następnie za Wisłę, w rejon Trzcianki i Sulisławic.
 
Jesienią 1940 roku przyjechał do domu Wiącków kuzyn Wacław Podsiadły w towarzystwie mężczyzny, którego bracia Wiąckowie w pierwszej chwili nie poznali. Był to Władysław Jasiński. Celem jego wizyty było przeniesienie powielarni „Odwetu" właśnie tutaj, do domu rodziny Wiącków. Jasiński nie miał żadnych trudności z wciągnięciem Józefa i Stanisława do pracy w „Odwecie". O walce z okupantem myśleli oni już od dawna. Zabudowania gospodarcze Wiącków były rozrzucone. W pobliżu nie było żadnych sąsiadów, którzy przez zbytnią ciekawość interesowaliby się różnymi „gośćmi" odwiedzającymi często gospodarzy. Bliżej drogi stał dom mieszkalny, w podwórzu letnia kuchnia, stodoła i stajnia. Całość ogrodzona była wysokim parkanem. Wkrótce zainstalowano w Trzciance maszynę do pisania i aparat radiowy. Przez wiele miesięcy tutaj mieściła się Centrala „Odwetu". Tu w niedługim czasie Jasiński - Szef Władek, rozpoczął nowy etap konspiracyjnej działalności, a mianowicie akcje dywersji gospodarczej przeciwko okupantowi. Tu magazynowano broń, tu była kwatera, jakże często dla całego oddziału. Z domu Wiącków w maju 1941 roku wyruszył na pierwszą akcję zbrojną na tej ziemi po majorze „Hubalu" oddział partyzancki. Rodzice Paweł i Zofia Wiąckowie znakiem krzyża żegnali wychodzących z Trzcianki na bój pierwszych leśnych chłopców, do których należeli także ich synowie. Stanisław przyjął pseudonim „Inspektor", Józef - „Sowa". To właśnie w Trzciance powstali sławni później „Jędrusie". Po licznych aresztowaniach, jakich dokonali Niemcy w siatce „Odwetu" Jasiński podjął decyzję o wydzieleniu z organizacji specjalnej grupy dywersyjno - bojowej. Utworzony wiosną 1941 roku oddział od pseudonimu swego dowódcy przyjął nazwę „Jędrusie". Władysław Jasiński ów pseudonim przybrał od imienia swego czteroletniego synka Andrzeja. Tym imieniem podpisywał pokwitowania za rekwirowane Niemcom środki. Niemcy ów podpis odczytywali jako pseudonim groźnego szefa jeszcze groźniejszej bandy.
 
W taki sposób zostali „Jędrusiami". Ta nazwa weszła na stałe do historii Polskiego Podziemia. Działalność „Jędrusiów" była wszechstronna. Oddział przeprowadził około 180 różnego rodzaju akcji, wśród których były liczne akcje dywersji gospodarczej, zasadzki i potyczki, a także regularne bitwy z siłami wroga. „Jędrusie" rozbrajali posterunki niemieckiej żandarmerii i policji „granatowej". Prowadzili na szeroką skalę zakrojoną akcję zapewnienia ładu i porządku publicznego. Zwalczali bandytyzm, wykonywali wyroki śmierci na zdrajcach i osobach współpracujących z okupantem. Chronili lasy przed bezmyślnym wyrębem. Zabezpieczali wsie przed hitlerowskimi pacyfikacjami. Unikalną, jak na warunki okupacji i partyzantki, była prowadzona przez „Jędrusiów" akcja charytatywna polegająca na niesieniu pomocy aresztowanym i ich rodzinom, a także ludziom ukrywającym się. Zorganizowano sieć punktów wysyłkowych paczek żywnościowych dla polskich jeńców w obozach niemieckich. „Jędrusie" współpracowali też z Radą Główną Opiekuńczą, przekazując tej jedynej oficjalnej organizacji spore ilości zdobytej na okupancie żywności i odzieży.
Od 1942 roku „Jędrusie" wprowadzili do swego programu samokształcenie. Wielu „chłopców z lasu" uzyskało konspiracyjne małe matury oraz przeszło przeszkolenie w „leśnej" podchorążówce. Charakteryzując „Jędrusiów" należy podkreślić, że różnili się od innych grup partyzanckich. Stanowili oddział samodzielny, nie podporządkowany do 1943 r. żadnej z istniejących organizacji Polski Podziemnej. Władysław Jasiński do kierowania oddziałem partyzanckim nie miał rozbudowanego sztabu wojskowego. Sam był wszystkim - dowódcą, organizatorem, kurierem, redaktorem naczelnym. U „Jędrusiów" nie było szarż, stopni wojskowych, meldowania się. Do dowódcy zwracano się: „panie szefie" lub „panie Władku". Organizacja oddziału opierała się na harcerskim systemie zastępowym. Wszyscy jego członkowie doskonale znali swoje miejsce i zadania. Wierni harcerskiemu prawu, którego nauczył ich „Szef" pełnili służbę Bogu i Ojczyźnie, uznając za święte takie wartości jak miłość, szacunek, poświęcenie i wolność. Byli organizacją wojskową nie uznającą drylu wojskowego, ponieważ wytworzyli u siebie rzadko spotykaną atmosferę koleżeństwa i przyjaźni, zaufania i życzliwości, a także atmosferę wzajemnego oddania, co niejednokrotnie potwierdzili w boju.
 
W maju 1942 roku doszło do wcześniej zapowiedzianego małego zjazdu „Jędrusiów" w Sulisławicach, na którym Szef Władek przedstawił ideologiczny kierunek działalności partyzanckiej grupy. Na tym zjeździe Szef „Jędrusiów" mianował oficjalnie swojego zastępcę, którym został Józef Wiącek „Sowa".
 
Dnia 9 stycznia 1943 roku w starciu z niemiecką żandarmerią w Trzciance, rodzinnej wsi braci Józefa „Sowy" i Stanisława „Inspektora" Wiącków zginął Władysław Jasiński. Dla „Jędrusiów" ta śmierć była najboleśniejsza. Pierwszy dowódca „Jędrusiów" został pośmiertnie odznaczony srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari.
Wprawdzie Jasiński jeszcze przed śmiercią wyznaczył na swego zastępcę Józefa Wiącka, jednak „Sowa" szanując obyczaje „Jędrusiów" zapytał, czy będą go słuchali. Wszyscy odpowiedzieli twierdząco. W grupie partyzanckiej „Jędrusie" zawsze panowała świadoma dyscyplina. Gdy zachodziła potrzeba umiano stanąć przed swym Szefem na baczność, ale w większości wszystko załatwiano na platformie wysoko pojętego koleżeństwa i równości w zakresie uprawnień i obowiązków. Szef miał zawsze głos decydujący, ale nigdy nie zdarzyło się, by w ważniejszych sprawach nie pytał o zdanie przynajmniej kilku członków grupy. Tak było od początku istnienia „Jędrusiów". Zastępcą dowódcy „Jędrusiów" został brat Szefa Stanisław Wiącek - „Inspektor", człowiek rozważny, mądry odpowiedzialny.
 
Józef Wiącek, czyniąc niejako zadość swemu pseudonimowi - przecież sowa oznacza mądrość i roztropność - poprowadził „Jędrusiów" do dalszej walki. Zrobił to z chłopską odwagą, z poczuciem odpowiedzialności, według partyzanckiej sztuki wojowania. I w duchu wspólnie z Jasińskim nakreślonych kiedyś celów, a także metod wspólnie wypracowanej walki. Wiele oddziałów partyzanckich rozpadało się, gdy ginął dowódca. Jędrusie zaufali Szefowi Józkowi i podjęli dalszą walkę w imię ideałów swego pierwszego dowódcy. Wkrótce przeprowadzili kilka akcji zostawiając wszędzie podpis „Jędruś". Niemcy nie mieli więc pewności, czy w Trzciance w styczniu 1943 roku zabili Władysława Jasińskiego i nadal na terenie całej Generalnej Guberni rozklejali listy gończe za „Jędrusiem" Jasińskim, zawierające jego fotografię.
 
Józef Sowa wyróżniał się wielką odwagą w czasie poszczególnych akcji. Był bardzo zdecydowany, miał żołnierski zmysł wobec wroga. Był świetnym dowódcą. Jakże przydatna była ogromna rozwaga dowódcy, gdy nastąpiło szczególne nasilenie akcji bojowych. „Jędrusie" rozbili więzienie w Opatowie, a następnie w Mielcu. W wyniku tych działań uwolnili przeszło 250 aresztowanych Polaków. Za rozbicie opatowskiego i mieleckiego więzienia Józef Wiącek otrzymał od władz Armii Krajowej Krzyż Virtuti Militari. Jego żołnierzy udekorowano Krzyżem Walecznych. Kolejnym, ogromnym sukcesem było wyprowadzenie oddziału bez strat z obławy na „Jędrusiów" w lesie turskim, a potem z kolejnych obław.
Realizując plany Władysława Jasińskiego wznowiono wydawanie tajnej gazety „Odwet", lokując jej drukarnię w podziemiach starego kościoła w Sulisławicach. Zespół redakcyjny opracował również broszurkę „Nie zdobi nas mundur, nie chwali nas sztab". Jeden z 40 egzemplarzy tego unikatowego, konspiracyjnego wydawnictwa otrzymał w dniu swych imienin dowódca „Jędrusiów" - Szef Sowa z podpisami wszystkich członków grupy partyzanckiej.
 
Pierwszy dowódca „Jędrusiów" myślał o przyszłości swych najmłodszych partyzantów. Chciał, by prócz wiedzy partyzancko - żołnierskiej, zdobywali także wykształcenie. Niejednokrotnie mówił, że wolna Polska będzie potrzebować ludzi mądrych. Sowa realizował testament Jędrusia. Zorganizował dla najmłodszych partyzantów naukę w lesie oraz tzw. „małą maturę", po której mogli odbyć kurs Szkoły Podchorążych Armii Krajowej zakończony pomyślnie zdanym egzaminem. Odtąd oddział posiadał nowych kaprali podchorążych, którzy już w niedalekiej przyszłości objęli dowództwo drużyn.
Józef Wiącek w porozumieniu z Kierownictwem Walki Cywilnej na Kraj nawiązał bezpośredni kontakt ze Stefanem Karbońskim - kierownikiem walki cywilnej w ramach Delegatury Rządu RP. Efektem tego porozumienia była szeroko zakrojona akcja, której celem było zniszczenie wszelkich spisów i ksiąg kontyngentowych, spisów ludności i ksiąg majątkowych w gminach na terenie trzech powiatów. Do Jędrusiów dotarł ówczesny I zastępca Delegata Rządu na Kraj - Adam Bień, spokrewniony z rodziną Wiącków. Adam Bień, prawnik z wykształcenia, interesował się szczególnie zagadnieniami bandytyzmu i złodziejstwa. Te sprawy partyzantom nie były obce. Zwalczali je już wcześniej. Zorganizowali duże akcje przeciwko bandytyzmowi, złodziejstwu oraz niszczeniu lasów.
 
Mimo dość ścisłych kontaktów z Kierownictwem Walki Cywilnej „Jędrusie" długo zachowali niezależność organizacyjną. Do scalenia z Armią Krajową doszło w 1943 r. „Jędrusie" zostali żołnierzami AK, ale jako samodzielna, niezależna organizacja wojskowa, na uzgodnionych wcześniej warunkach. Podlegali strukturom AK, zachowując jednak daleko idącą swobodę. Po ogłoszeniu w lipcu 1944 roku akcji „Burza" na sandomierszczyźnie i rozpoczęciu koncentracji oddziału w Rybnicy „Jędrusie" zostali przekształceni w 4 kompanię 2 pułku piechoty legionowej AK Ziemi Sandomierskiej. Szef Sowa został awansowany do stopnia porucznika jako dowódca tejże kompanii. W 1944 roku nastąpiło powiększenie oddziału poprzez wcielenie do „Jędrusiów" grupy „Lotnej" z Obwodu Armii Krajowej Sandomierz. Wchodząc w skład 2 Pułku „Jędrusie" przeszli cały szlak bojowy II Dywizji Piechoty AK. Bardzo boleśnie przyjęli fakt, że już za późno iść na pomoc walczącej w powstaniu Warszawie. Zresztą ich pomoc niewiele mogłaby wówczas zmienić, a nawet na pewno powiększyłaby liczbę partyzanckich mogił. „Jędrusie" uczestniczyli w bitwach z Niemcami m. in. w Dziebałtowie, Grodzisku, Radoszycach, Radkowie. Swą leśną epopeję zakończyli w siekierzyńskich lasach przechodząc przed Świętami Bożego Narodzenia 1944 roku na wiejskie kwatery. W okresie „Burzy" 4 kompanią „Jędrusiow" nie dowodził już Józef Wiącek, a porucznik „Burza" - Roman Niewójt. Pułkownik „Lin" - Antoni Żółkiewski zaproponował porucznikowi Sowie, aby przeszedł linię frontu z kilkuosobowym patrolem. Celem było przekazanie przesyłki w Górkach Klimontowskich, a następnie powrót do oddziału. Józef wraz z patrolem na przyczółku sandomiersko - baranowskim został zatrzymany i rozbrojony przez NKWD. Do „Jędrusiów" już nie dołączył. W listopadzie 1944 roku szef sandomierskiego Urzędu Bezpieczeństwa przekazał Józefa Wiącka w ręce NKWD. Sowieckie władze bezpieczeństwa przeprowadziły dochodzenie w sprawie działalności oddziału partyzanckiego „Jędrusie". Po zakończeniu śledztwa oświadczono, że przeprowadzone badania pozwalają stwierdzić, że oddział partyzancki walczył z Niemcami i nie działał na szkodę Armii Czerwonej.
 
W styczniu 1945 roku w ramach ofensywy sowieckiej tereny zakwaterowania „Jędrusiów" zostały wyzwolone spod okupacji niemieckiej. Fakt, że wyzwolenie przyszło ze wschodu stał się wkrótce ogromną tragedią niedawnych partyzantów. Wielu z nich dotknęły represje ze strony NKWD i Urzędu Bezpieczeństwa. Niektórzy zmuszeni byli uciekać z kraju, aby uniknąć polskiego więzienia, rosyjskich łagrów i śmierci.
 
Józef Wiącek kilkakrotnie dostawał się w ręce sowieckiego NKWD bądź polskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Dzięki swej przemyślności udawało mu się wtedy uratować, ale zmuszony był ukrywać się. Mimo że, zakończyły się działania wojenne, a Niemcy hitlerowskie zostały pokonane, dom rodzinny Wiącków w Trzciance cały czas był pod obserwacją pracowników UB.
W końcu czerwca 1945 roku Józef Wiącek dowiedział się, że Stanisław Mikołajczyk doszedł do porozumienia ze Stalinem w sprawach politycznych. Sądził więc, że sprawa Armii Krajowej wyjaśniła się, chociaż mocno niepokoiło go, że w Moskwie równocześnie odbywał się proces „szesnastu", zakończony wyrokami skazującymi, które dotknęły i jego kuzyna Adama Bienia. Sądził jednak, że i tę sprawę Mikołajczyk jakoś załatwi. Sam miał dosyć ukrywania się. 1 lipca przyszedł do swego domu w Trzciance. Krótko jednak cieszył się jawną wolnością.
Dnia 2 lipca Józef zajął się remontowaniem żniwiarki, gdyż zbliżał się okres żniw. Około godziny 9.00 rano pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa napadli na dom w Trzciance. Bezbronnego Józefa Wiącka aresztowano, wcześniej raniąc go serią wystrzałów z broni maszynowej. Ubowcy chcieli rannego dobić, ale nie dopuścił do tego sowiecki żołnierz. Rozpoczęła się straszliwa gehenna „Jędrusia II". Dokonali tego nie obcy, a Polacy, przedstawiciele młodej władzy w powojennej Polsce. To właśnie oni po postrzeleniu Józefa rozpoczęli rabowanie gospodarstwa na oczach matki staruszki, ojciec już nie żył - zmarł 9 maja 1945 r. Ubowcy zrabowali wszystko - cały inwentarz żywy, wozy, pościel, meble, nawet beczkę do kapusty.
 
Porucznik Sowa więziony był w Sandomierzu, a następnie w Kielcach. Ubowcy nie oszczędzili mu żadnych cierpień. To, że przeżył ten straszliwy czas, zawdzięczał przede wszystkim żołnierzom sowieckim i Rosjance tłumaczce, która przedstawiła prawdziwy przebieg aresztowania Wiącka sowieckiemu oficerowi. Tortury, jakie stosowane były wobec wojennego bohatera przez ubowców, którzy przecież byli Polakami, na pewno spowodowałyby śmierć, gdyby nie wspaniała postawa dr Dobkiewicza i jego żony oraz personelu sandomierskiego szpitala.
 
Dowódcy „Jędrusiów" postawiono najcięższe zarzuty, a więc, że współpracował z Niemcami, że mordował Żydów i że w ogóle był groźnym bandytą. Mimo tych oskarżeń został zwolniony z więzienia w kwietniu 1946 roku. Powrócił do domu, zajął się pracą na roli. We wrześniu ożenił się z Heleną Hołocińską z pobliskiego Szwagrowa, którą darzył uczuciem dużo wcześniej, ale wojna i aresztowania po zakończeniu działań wojennych nie pozwalały na zawarcie związku małżeńskiego.
W listopadzie 1946 roku Józefa Wiącka ponownie aresztowano. Dokonał tego Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa oskarżając prawego człowieka o współpracę z Niemcami. Sąd Okręgowy w Radomiu na sesji wyjazdowej w Sandomierzu wydał werdykt uniewinniający. Prokuratura nie chciała się z tym zgodzić. Dopiero Sąd Najwyższy 27 lipca 1948 roku utrzymał wyrok uniewinniający.
Tragiczne były również powojenne losy zastępcy dowódcy „Jędrusiów", jego brata - Stanisława Wiącka „Inspektora". Został on aresztowany pod fałszywym zarzutem dezercji z wojska, nielegalnego posiadania broni i przynależności do bardzo groźnej bandy. Osądzono go i skazano na karę śmierci, zamienionej na więzienie, z którego wrócił dopiero po dziesięciu latach w 1956 roku. 
Józef Wiącek decyzją Sądu Najwyższego był wreszcie wolny, ale czy w pełni? Ówczesne władze bały się tego spokojnego, skromnego człowieka, bały się legendy „Jędrusiów". Bali się ogromnego autorytetu porucznika Sowy, którym cieszył się wśród ludności ziemi sandomierskiej. Uczynili wszystko, by zmusić go do opuszczenia rodzinnego gniazda, rodzinnych stron.
Wyjechał z żoną i roczną córeczką Anią do Koralewa koło Kętrzyna, niedaleko Gierłoży słynnej z „wilczego szańca" - siedziby Hitlera. W Koralewie znajdowało się duże gospodarstwo rolne przy średniej szkole rolniczej i rachunkowości. Była to pierwsza tego typu polska szkoła na tych terenach. Mieściła się w poniemieckich koszarach. Liczyła około 1200 uczniów. Zdarzało się, że uczniowie mieli po 28 lat, a do szkoły przyszli prosto „z lasu", a często i z bronią. Józef Wiącek otrzymał posadę kierownika gospodarstwa szkolnego. Otrzymał duże mieszkanie w pałacu. W Koralewie przyszły na świat kolejne dzieci - Helena i Janusz. Rodzina cieszyła się, że wreszcie doczekali się pewnej stabilizacji. Niestety, radość była przedwczesna. Mimo, że Józef był bardzo dobrym pracownikiem, to jednak musiał opuścić Koralewo. W styczniu 1953 roku rodzina przeniosła się do Ursynowa. Wiącek, według zasady „najciemniej jest pod latarnią" kierował gospodarstwem przy centrum szkolenia dyrektorów państwowych ośrodków maszynowych i prezesów spółdzielni produkcyjnych. Rodzina miała do swojej dyspozycji cały domek. W pierwszych dniach Józef stwierdził, że będą tu co najmniej 20 lat. Wytrzymał niespełna 10 miesięcy. Do rodzinnej ukochanej Trzcianki, nie mógł wrócić.
 
Jesienią 1953 roku rodzina Wiącków przyjechała do Kwidzyna. Na dworcu nikt na nich nie czekał. Żona z dziećmi i całym dobytkiem została na stacji, a Józef pieszo poszedł do Obór. Wrócił na konnej platformie ze złamanym resorem. Pomocnicze Gospodarstwo Obory przy Technikum Mechanizacji Rolnictwa było mocno zaniedbane. Przed Wiąckiem pracowało tam kilku szefów, ale żaden dłużej nie wytrzymał. Józef Wiącek wytrzymał, chociaż początki były trudne. Mieszkali w kuchni, było zimno. Poprzednik jeszcze się nie wyprowadził. Na wiosnę kupili dwie świnie. Podkarmili, sprzedali, dołożyli i kupili krowę. Żona Helena pracowała w fermie kur i kaczek. W 1959 roku Józef zaczął sprzedawać ziemię w rodzinnej Trzciance. 
 
Trafił w dobrą koniunkturę - w okolicach Tarnobrzegu na coraz większą skalę wydobywano siarkę, cena ziemi wzrosła. W pobliskich Dwikozach rozwijały się Zakłady Przemysłu Owocowo - Warzywnego. Opłacała się uprawa warzyw i owoców, to również wpłynęło na cenę ziemi. Pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży ojcowizny nie zmarnowano. Rozpoczęto w 1961 roku budowę domu w Kwidzynie przy ulicy Karowej.
W Oborach dobrze im się mieszkało. Był tam duży dom z werandą, wokół piękne drzewa, na wiosnę kwitły magnolie. Od pierwszego dnia Józef Wiącek poświęcił cały swój czas gospodarstwu, którym kierował. Był człowiekiem uczciwym i bardzo pracowitym. Zatrudnił swą żonę, a następnie najstarszą córkę Annę jako zootechnika - płacił im najniższe stawki, a wymagał, aby rozpoczynały pracę o godz. 4.00 rano. Twierdził, że rodzinę musi „poganiać" do pracy. Dzisiaj Anna mówi, że Tato miał rację. Jego nauki procentują teraz we własnym gospodarstwie.
 
Józef Wiącek o gospodarstwo w Oborach dbał jak o własny majątek. Z wojewódzkimi władzami walczył o to, by jego pracownicy - traktorzyści i oborowi mieszkali w godnych warunkach. Nie tolerował nierobów i pijaków. Dla niego najwyższą wartością była konkretna praca, a nie pieniądze. Nie uważał siebie za bohatera. Po latach wybaczał nawet tym, od których doznał ogromnych cierpień. Historie swojego życia przekazywał najstarszej córce, ale o „Jędrusiach" mówił niewiele, fragmentarycznie. Dużo czytał, głównie pamiętniki znaczących osobowości, a ulubioną jego postacią literacką był Haszkowy Szwejk. Z czasem zebrał bogaty księgozbiór. Historią zainteresował swe dzieci. Ich gromadka powiększała się, w Kwidzynie urodziła się najmłodsza córka Dorota. Dla młodszego pokolenia Wiącków w historii nie było białych plam. Pamiętał przedwojenną biedę na wsi i pamiętał dążenia swej matki do kształcenia dzieci. On też to czynił. Anna wspomina, że Tato był wspaniały, ale dzieci „tresował". W każdą sobotę sprawdzał zeszyty. Które otrzymało „dwóję" - nie brało udziału w rodzinnych wycieczkach, a był ojciec świetnym organizatorem dziecięcych rozrywek. Czasami śpiewał, rzadko „Jędrusiowi dolę", częściej „Marsz Karpackiej Brygady" lub pieśni Jędrusiowe, które stworzył podwładny szefa Józka - Zbigniew Kabata o partyzanckim pseudonimie Bobo. Dzieci najczęściej słyszały jak Tato śpiewał:
 
„Nie wiem kto modły za tobą posyła,
matka, czy ojciec, czy brat?
Żadna już Ciebie nie wróci nam siła, 
a na mogile uwiądł kwiat."
 
W 1963 roku dom przy ulicy Karowej był gotowy. Z czasem stał się rodzinnym siedliskiem. Przy domu było sporo ziemi - pół hektara, ale Józef się nią nie zajmował. Wszystkie swe siły i czas poświęcił gospodarstwu w Oborach.
 
Wydawać się mogło, że już żadne zło go nie spotka, że prześladowanie, szkalowanie Jędrusiów zniknęło po 1956 roku bezpowrotnie. Otóż nie, jeszcze w końcu lat siedemdziesiątych znaleźli się pseudohistorycy, a wśród nich brylował Stefan Skwarek, autor książki zatytułowanej „Na wysuniętych posterunkach". Skwarek usiłował obrzucić błotem dowódcę Jędrusiów oraz jego partyzantów. Według Skwarka „Jędrusie" byli bandytami. Józef Wiącek wytoczył autorowi tych bzdur proces o zniesławienie i wygrał go. Wyrok został opublikowany w kieleckiej prasie.
 
W 1978 roku nadszedł czas emerytury. Józef bardzo dobrze wyrażał się o panu Pyrce, który zajął jego stanowisko, określał go godnym następcą. Nie stał się jednak bezczynnym emerytem, nadal dokonywał zakupów maszyn rolniczych dla gospodarstw szkolnych w całym województwie. Mijały lata, zmieniła się polityka władz polskich. „Jędrusie" już nie byli bandytami zagrażającymi Polsce. Odzyskali zaszczytne, należne im w historii miejsce. Józef Wiącek, wraz ze swymi dawnymi partyzantami, włączył się w prace, których efektem było upamiętnienie walki „Jędrusiów", a przede wszystkim Władysława Jasińskiego, twórcy „Odwetu" i twórcy oraz pierwszego dowódcy partyzanckiego oddziału „Jędrusiów". Zaczęły powstawać drużyny harcerskie, szczepy, szkoły o imionach związanych z „Jędrusiami".
 
Szef Józek spotykał się ze swoimi podkomendnymi. Najmłodsza córka Dorota mówiła: „Tato pojechał spotkać się z chłopakami." Człowiek niezwykle skromny, pochłonięty pracą, problemami rodzinnymi, nie lubił opowiadać o sobie, o latach wojny. Ale mieszkańcy Kwidzyna znali jego partyzancką przeszłość i szanowali go, cenili właśnie za jego skromność. A On posiadał niebagatelne odznaczenia: Srebrny Krzyż Virtuti Militari, Krzyż Walecznych, Krzyż Partyzancki, Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski, Medal za Udział w Wojnie Obronnej 1939 roku, Medal 40-lecia Polski Ludowej, Medal Zwycięstwa i Wolności. Brał udział w pracy społecznej. Był radnym przez kilka kadencji. Otrzymał także resortowe odznaczenie-Zasłużony Pracownik Rolnictwa. Ostatni raz uczestniczył w akcie poświęcenia sztandaru Szkoły Podstawowej w Gawłuszowicach noszącej imię Władysława Jasińskiego w kwietniu 1990 roku. Był już bardzo chory, ale nie dawał tego poznać po sobie. Zmarł 20 listopada 1990 roku. Dwa dni później dawni partyzanci nad Jego grobem na kwidzyńskim cmentarzu po raz ostatni zaśpiewali Mu Hymn „Jędrusiów":
 

Niepokonany „Lalek” – „Żołnierz Wyklęty”.

Ostatni żołnierz polskiego podziemia niepodległościowego Józef Franczak „Lalek”, „Laluś” (1956-1963).
 
 
Był przedwojennym żołnierzem zawodowym. Po napaści na Polskę przez ZSRR 17 września 1939 r. został aresztowany przez władze sowieckie na Kresach, ale nie trafił do Katynia tylko dlatego, że uciekł z transportu, który wiózł do Ostaszkowa polskich jeńców wojennych. 
Po wojnie na Lubelszczyźnie brał udział w oddziale partyzanckim antysowieckim, antykomunistycznym pod dowództwem mjr–a Hieronima Dekutowskiego „Zapory”, a po aresztowaniu tego dowódcy, który został skazany na karę śmierci walczył nadal pod dowództwem kpt Stanisława Kuchciewicza. 
„Zaporczycy” walcząc o niepodległą Polskę, wolną od okupanta sowieckiego mścili się za pomordowanych w Katyniu i innych miejscach kaźni polskich oficerów, a także zamordowanych komendantów, żołnierzy AK, NSZ, WIN oraz skazanych w Moskwie członków Rządu Polskiego Państwa Podziemnego. 
Po zamordowaniu kolejnych „Zaporczykow” był najdłużej ukrywającym się partyzantem – „żołnierzem wyklętym”. Wydany na skutek zdrady nie złożył broni lecz poległ 21.10.1963 r. z ręki funkcjonariusza Urzędu Bezpieczeństwa PRL. 
Na tablicy na jego grobie widnieje napis:
„Poświęcił życie za wolność Ojczyzny, której nie doczekał”.
 
Oczy miał takie błękitne, że całe niebo w nich zobaczyłam. Nigdy wcześniej tak pięknego mężczyzny nie spotkałam.
 
Gdy mnie schwycił za rękę , to myślałam, że padnę trupem. Ze szczęścia, ale też trochę ze strachu, bo nosił pistolet. A jednak wieczór w wieczór chodziłam do jego kryjówki i zanosiłam mu kolację. Tak, jak teraz chodzę na jego grób.
 
21 października 1963 roku. Majdan Kozic Górnych pod Piaskami. 37 funkcjonariuszy ZOMO i SB otacza stodołę Wacława Becia. Tutaj ukrywa się poszukiwany od lat Józef Franczak, ps. „Lalek”, „Laluś”. Komunistyczne władze są zdeterminowane: chcą mieć go żywego lub martwego.
 
ZOMO otwiera ogień, „Lalek” nie ma szans. Ginie po serii z kałasznikowa.
 
Na tę chwilę bezpieka czekała 18 lat. Dokładnie tyle grał im na nosie człowiek równie znienawidzony przez komunistów, co otoczony hołdem przez zwykłych ludzi; znajomych i obcych dla których pozostał legendą; ostatni polski partyzant.
 
- Na czym polegała wyjątkowość „Lalusia”, dzięki której tak długo udało mu się przetrwać w podziemiu? W aktach ubeckich tego nie ma, a przecież oni wiedzieli o nim najwięcej – uśmiecha się dr Sławomir Poleszak z lubelskiego oddziału IPN.
 
- Podobno był bystry i inteligentny. Życzliwy i ciepły wobec ludzi. Zadbany i elegancki, skąd prawdopodobnie wziął się jego pseudonim. Miał po prostu to „coś”.
 
Korzenie
 
1918 rok, rodzi się pokolenie Kolumbów.
 
W Majdanie Kozic Górnych na świat przychodzi Józef Franczak. Jego rodzice mają niewielkie gospodarstwo i jeszcze 5 dzieci na utrzymaniu. Józek kończy siedem klas szkoły powszechnej w Piaskach, ale choć zdolny – może najzdolniejszy ze wszystkich dzieci – nie ma szans na dalszą naukę, bo rodziców na to nie stać. Zgłasza się do Szkoły Podoficerskiej Żandarmerii w Grudziądzu. O tym, co dzieje się z nim po wybuchu wojny, wiemy niewiele. Na pewno walczył w ’39 roku na Kresach Wschodnich, na pewno był w sowieckiej niewoli z której szybko uciekł.
Potem działał w ZWZ.
 
Dezerter
- Po wkroczeniu w 1944 r. Armii Czerwonej do Polski „Laluś” został wcielony do „ludowego” Wojska Polskiego – opowiada Poleszak. – Jego oddział został skierowany do Kąkolewnicy.
 
Tam stacjonował w tym czasie sąd polowy, który skazywał na śmierć żołnierzy AK.
Czy „Lalek” był naocznym świadkiem polskiego Katynia w Kąkolewnicy? 
Czy bał się, że podzieli los kolegów z AK?
 
Tego nie wiemy. Wszystko wskazuje jednak na to, że kąkolewnicka rzeź nie pozwoliła mu dłużej służyć w szeregach bratobójczego polskiego wojska. I to prawdopodobnie zaważyło na jego dalszym życiu.
 
„Lalek” dezerteruje.
 
Ukrywa się w wielu miastach w Polsce. W ’46 roku wraca na Lubelszczyznę, w 
rodzinne strony. I wpada w ręce ubeków. Podczas transportu z rąk „Lalka” i jego kolegów ginie 4 strażników. Kilka miesięcy później broniąc się przed aresztowaniem „Laluś” zabija komendanta posterunku MO w Rybczewicach i żołnierza. Dołącza do oddziału partyzanckiego kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. 
Już wtedy ubecy mówią o nim: „Ten bandyta”.
 
Niezłomny i osaczony
 
Franczak doskonale wie, jakie zarzuty na nim ciążą. Gdy w ’47 zostaje ogłoszona amnestia, nie ujawnia się. Zostaje w konspiracji.
 
Dr Poleszak tak to tłumaczy: Po pierwsze, nie wierzył komunistom, a ogłoszoną amnestię uważał za kolejny podstęp. Może też nie chciał iść na ich łaskę, wiedząc, że zgodzenie się na ich warunki, byłoby równoznaczne z rezygnacją z własnych przekonań. Z wolności. To był typ człowieka niezłomnego, walczącego do końca. Dla którego lepsza śmierć niż gnicie w ubeckich kazamatach.
 
Kolejne miesiące to wciąż podziemna walka z komunistami. Zasadzki i wykonywanie wyroków na funkcjonariuszach UB i MO. Rozpracowywanie kapusiów. Brawurowe ucieczki przed ubekami. Tak do ‘48 roku, gdy patrol „Lalusia” zostaje rozbity.
 
- On sam miał coraz większe poczucie osaczenia, osamotnienia, wręcz zaszczucia – mówi Poleszak. – Coraz więcej osób szło na współpracę z komunistami, coraz bardziej ubecy deptali „Lalkowi” po piętach. Czy miał poczucie beznadziejności swojej sytuacji? Na pewno wiedział, że musi się ukrywać. Dotąd, aż w Polsce przestaną rządzić komuniści.
 
Siatka
Po ‘48 „Lalek” zaczyna ukrywać się w samotności. Jego dowódca „Uskok” kryjówkę znajduje w bunkrze. Franczak ma inny pomysł: postanawia przemieszczać się z miejsca na miejsca tak, by zręcznie umykać przed pułapkami ubeków. Organizuje to w sposób precyzyjny. Na Lubelszczyźnie, w rodzinnych stronach tworzy sieć współpracowników, którzy znajdują mu wciąż nowe miejsca do zamelinowania. Tę siatkę ok. 200 osób tworzą jego dawni koledzy ze szkoły, sąsiedzi z rodzinnych stron Majdanu Kozic Górnych. Znajomi, ale też obcy dla niego ludzie. Rolnicy, nauczyciele, lekarze. Udzielają mu schronienia, karmią i… ryzykują długoletnim więzieniem za ukrywanie „bandyty”. Dla wielu to prawdziwy zaszczyt „gościć” u siebie kogoś takiego.
 
- Był człowiekiem niezwykle bezpośrednim, łatwo nawiązywał znajomości – tłumaczy Poleszak. – Uśmiechnięty, ciepły, serdeczny. Zjednywał sobie ludzi, dzięki czemu mógł liczyć na ich pomoc.
 
Oczy czarne, oczy niebieskie
Gdy „Lalek” zaczyna się ukrywać ma 30 lat. Jest przystojny, i mimo trudnych warunków życia zawsze starannie ubrany, ostrzyżony i ogolony. Nosi przy sobie broń, a o jego „wyczynach” krążą legendy. Czego więcej trzeba, żeby łamać kobiece serca?
 
- Oczy miał takie błękitne, że całe niebo w nich ujrzałam. Takie spojrzenie przeszywające na wskroś, aż mnie dreszcze przeszły – wspomina Marta Kowalska.
Wola Piasecka, ’47 rok. To tutaj u kuzyna Kowalskich, Zdzisława Stanickiego ukrywa się na stryszku nad stodołą „Laluś”. To tutaj zagląda coraz częściej starsza siostra Marty. Od niej Marta dowiaduje się o tym ślicznym „Lalku”, któremu siostra zanosi wieczorem jedzenie. – No, sympatyzowała z nim, można powiedzieć – wspomina pani Marta. – Ale ja też zaczęłam wieczorami do niego biegać z kolacją. Nigdy wcześniej tak pięknego mężczyzny nie spotkałam. Gdy mnie schwycił za rękę, to myślałam, że padnę trupem. Ze szczęścia, ale też trochę ze strachu, bo nosił pistolet.
 
Jest też Krystyna Nowak spod Piask, która w oczach „Lalka” zakochała się bez pamięci. Choć pamięta je nieco inaczej niż pani Marta. – Czarne były jak dwa węgle – szepce 80-letnia kobieta. – Pamiętam je, bo takich oczu zapomnieć nie można. Człowiek był jak zaczarowany. Ileż to ja nocy przez te jego oczy nie przespałam…
 
Miłość
W tym samym czasie „Lalek” poznaje Danutę Mazur. Jej ojciec, podobnie jak wielu okolicznych gospodarzy w Wygnanowicach bierze na nocleg „Lalusia”. Młodsza o 10 lat od niego Danuta z czasem zostaje łączniczką między nim a „Uskokiem”. I zakochuje się w nim bez pamięci. – Był przystojny i mądry – wspominała tuż przed śmiercią Danuta Mazur (zmarła w 2007 roku). – Pięknie opowiadał. Tak pięknie, że każdy mu wierzył…
 
Spotykają się w tajemnicy przed rodziną Danuty. W polu, w lesie, z daleka od ludzi. Ten ukryty romans trwa wiele lat. Ludzie traktują ich jak normalne małżeństwo. Dzięki Danucie „Laluś” wie, co się dzieje na świecie. I przekonuje ją: kolejna wojna już blisko. Komunizm musi się skończyć. A wtedy będę się mógł ujawnić.
 
Nie dam się im
 
W 1956 roku komunistyczny rząd ogłasza kolejną amnestię. Koledzy Franczaka z AK wychodzą na wolność. To ostatnia szansa, żeby się ujawnić. Danuta prosi ukochanego: Zgłoś się, zacznijmy wreszcie żyć jak ludzie. Ale „Laluś” kalkuluje: jest ścigany za zabicie kilkunastu funkcjonariuszy UB, MO, ORMO. Do tego „dorobiono” mu udział w rabunkowych napadach.
 
„Dostanę dożywocie. Jeśli wcześniej nie zginę „przypadkiem” w trakcie przesłuchania – miał powiedzieć swojej narzeczonej. – Dlatego nie mogą mnie dostać. Nigdy”.
 
To twój tato
W ‘58 rodzi się Marek, syn „Lalka” i Danuty. – Wszyscy po cichu mówili, że „Lalek” ma gdzieś dziecko we wsi – wspomina Marta Kowalska. – I nikogo to nie dziwiło.
 
Małego Marka wychowuje matka i dziadek. Oficjalnie jego ojciec jest nieznany. Bo „Lalek” doskonale wie, że to właśnie syn może go zdekonspirować. Dlatego jest ostrożny. Do Marka zagląda tylko w nocy, gdy ten już śpi. Nie pozwala Danucie opowiadać dziecku o sobie, bojąc się, że bezpieka może to wykorzystać.
 
- Nie pamiętam taty – mówi Marek Franczak. – Za malutki byłem, żeby mieć jakieś wspomnienia. No, może jedno, jak przez mgłę… Poszliśmy z mamą w pole, pod las. Tam ze stogu siana ktoś wystawił rękę. To twój tato, powiedziała do mnie mama.
 
Spalony „Pożar”
Gdy rodzi się Marek, SB od wielu lat bezskutecznie próbuje zdekonspirować jego ojca. Rozpracowanie o kryptonimie „Pożar” rozpoczęte formalnie w 1951 roku to jedna z najbardziej spektakularnych akcji bezpieki.
 
I jedna z najbardziej ją kompromitujących.
 
Aby dotrzeć do „Lalusia” SB rozpracowuje całe jego środowisko: rodzinę, znajomych, mieszkańców wiosek, w których się ukrywał. Łącznie kilkaset osób.
 
W domach sióstr Franczaka funkcjonariusze montują aparaturę podsłuchową, z której jednak – na skutek awarii – nie ma żadnego pożytku. Na podsłuchu jest też dom Danuty Mazur. Bez skutku. Zdesperowani esbecy wiele tygodni koczują u sąsiadów Mazurów czekając, aż pojawi się „Laluś”. Z tego także nic nie wychodzi. Milicjanci podsuwają małemu Markowi cukierki, pytając, gdzie jest jego tatuś.
 
- A skąd ja to mogłem wiedzieć? – uśmiecha się syn „Lalusia”. – Nie miałem pojęcia, kim naprawdę jest mój ojciec.
 
Nie dotrzemy do niego
Wreszcie spośród osób z terenu na którym ukrywa się „Lalek”, SB werbuje agenturę mającą pomóc w jego ujęciu.
 
- SB zbierała kompromitujące materiały o ludziach i grożąc ich ujawnieniem zmuszała do współpracy – opowiada Sławomir Poleszak. – Oficjalnie udało się ustalić 27 tajnych współpracowników zwerbowanych w sprawie „Lalusia”. Ale wiele wskazuje na to, że osób współpracujących z SB mogło być nawet ponad 100.
 
Tyle że na niewiele się to zdało. Bo „agenci” albo sami przyznawali się „Lalkowi”, że zostali zwerbowani, albo jakimś sposobem on sam się o tym dowiadywał. I agent był dekonspirowany. Jeszcze inni prowadzili podwójną grę: utwierdzali SB w przekonaniu, że z nimi współpracują, o wszystkim informując „Lalka”.
 
Skąd tak wielka lojalność wobec „Lalusia”?
 
Poleszak: Bo w czasach najgłębszego komunizmu był uosobieniem pragnień ludzi o wolności.
 
Z raportu mjr. Juliana Pasztelana, z-cy komendanta powiatowego ds. SB w KP MO w Lublinie: „Oceniając możliwości tajnych współpracowników na podstawie dotychczasowej pracy z nimi stwierdza się, że przy ich pomocy nie jesteśmy w stanie dotrzeć bezpośrednio do bandyty. (…)”
 
„Michał”
Początek 1963 roku. Stanisław Mazur, kuzyn Danuty, jest stolarzem, ma czworo małych dzieci. W Wygnanowicach, niedaleko Danuty, mieszka jego matka. On zaś buduje dom na Wapiennej w Lublinie.
 
To człowiek, który, jak wielu z tych stron, „Lalka” spotykał kilkakrotnie. To także człowiek, którego bezpieka typuje na tajnego współpracownika, który im „Lalka” wystawi.
 
Wiedzą o nim wszystko. Także to, co Mazur chętnie ukryłby przed światem. Każdy ma przecież takie tajemnice. – Wezwali go do komendy w Lublinie i powiedzieli, co na niego mają i jak to mogą wykorzystać – opowiada Poleszak. – Po kilku spotkaniach, często także przy wódce, zaproponowali mu współpracę. Nadali mu pseudonim „Michał”.
 
Gra
Zaczyna się precyzyjna gra operacyjna. Przez kolejne miesiące Mazur kilkakrotnie spotyka się z „Lalkiem”, a o tych spotkaniach informuje SB.
 
Tymczasem „Laluś” usiłuje zdobyć mundur milicjanta. Jest mu niezbędny, tak jak inne przebrania, np. kobiety, żeby bezpiecznie poruszać się po okolicy. Mazur przekonuje go, że ma dojścia i zdobędzie dla niego taki mundur. Potrzebuje jednak na to czasu. „Lalek” wierzy Mazurowi – nie ma powodów, żeby mu nie wierzyć. W końcu to kuzyn Danuty, miły, spokojny, taki swój człowiek.
 
Obława
20 października Stanisław Mazur donosi esbekom o tym, że widział „Lalusia” jadącego motocyklem. Po numerach docierają, że motocykl należy do Wacława Becia mieszkającego w Majdanie Kozic Górnych. 
Są tam już następnego dnia. 37 funkcjonariuszy ZOMO i SB otacza stodołę, w której ukrywa się „Laluś”. Ten próbuje się im wymknąć. Udaje gospodarza idącego w pole, ale tym razem fortel zawodzi. Zaczyna się strzelanina.
„Laluś” ginie trafiony serią z kałasznikowa.
 
Kim jest ten pan
Esbecy ściągają siostry Franczaka, żeby zidentyfikowały zwłoki. – Nie znam go – miała odpowiedzieć jedna z nich. – A zresztą to chyba wy powinniście wiedzieć, kogo zabiliście.
 
Ciało zostaje przewiezione na sekcję do prosektorium Zakładu Medycyny Sądowej w Lublinie. Pani prokurator podejmuje decyzję, której do dziś nikt nie potrafi wytłumaczyć: „Laluś” zostaje pozbawiony głowy.
 
Zwłoki „Lalusia” esbecy każą pochować w bezimiennej mogile na cmentarzu komunalnym przy ul. Unickiej w Lublinie. Są przekonani, że nigdy nie zostaną odnalezione.
 
Piętno zdrajcy
Tymczasem nikt ze znajomych ani z rodziny „Lalusia” nie ma pojęcia, kto naprawdę go wystawił. Oskarżenie pada na Wacława Becia. Wszyscy w okolicznych wsiach są przekonani, że to on wydał ukrywającego się u niego w stodole partyzanta. Bezpiece ta wersja jest bardzo na rękę. Chcą, by Mazur wciąż dla nich pracował.
 
Beć najpierw idzie na 5 lat do więzienia za pomaganie „bandycie”. A potem, aż do śmierci w 1994 roku nosi na czole piętno zdrajcy.
 
Mazur umiera dwa lata później. Do końca życia cieszy się nieposzlakowaną opinią.
 
Judaszowe srebrniki
Prawda o tym, kto rzeczywiście zdradził, wychodzi na jaw dopiero w 2005 roku. Dr Sławomir Poleszak dociera do teczki tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Michał”. Znajduje w niej oryginał pokwitowania odbioru pieniędzy od SB podpisany przez Stanisława Mazura.
 
Za wystawienie „Lalusia” Mazur dostał 5 tys. zł. Pięć średnich robotniczych pensji.
 
- To było dla mnie szokujące odkrycie – przyznaje Poleszak. – Byłem, podobnie jak inni, przekonany, że „Lalusia” zdradził Beć. A okazało się, że za wszystkim stał Mazur. Ten miły, spokojny, przyzwoity człowiek.
 
Bandycki pomiot
- Mama podejrzewała od początku, że to Mazur wydał tatę – mówi Marek Franczak. – Ale nikt nic nie wiedział na pewno. Żadnych dowodów nie mieliśmy. To była przecież rodzina…
 
Syn „Lalusia” nie miał lekkiego życia po jego śmierci. – Nie dość, że brakowało mi ojcowskiej ręki, to ileż za „tego Franczaka” w tyłek jako dziecko zebrałem – wspomina. – A to mnie na posterunek milicji wzywali, a to w szkole mnie nauczyciel historii gnębił. Mówili, że tato był pospolitym rabusiem. A ja to takie bandyckie nasienie.
 
Gdzie jest głowa
Marek mieszka dziś w Chełmie. Jest górnikiem w Bogdance. Działa w górniczej „Solidarności”. Nazwisko ojca nosi od 1992 roku.
 
- Wystąpiłem do sądu, by po latach poczuć się naprawdę jego synem – tłumaczy. – Podobno mam jego pogodną naturę i życiowy optymizm. Na pewno takie same poglądy. Ważna jest dla mnie prawda, wolność, sprawiedliwość.
 
Zamysł bezpieki, by nikt nigdy nie dotarł do mogiły, w której spoczywa „Lalek”, nie powiódł się. Pracownik cmentarza na Unickiej zdradził rodzinie miejsce pochówku słynnego partyzanta. Dwadzieścia lat po śmierci „Lalka”, na fali solidarnościowej odwilży jego siostry przeniosły zwłoki do rodzinnej mogiły na cmentarzu w Piaskach.
 
Gdy otworzono trumnę, okazało się, że nie ma w niej głowy. Nikt nie potrafił odpowiedzieć rodzinie, co się z nią stało.
 
Taki mężczyzna
21 października 2008 roku. Stoimy z Markiem Franczakiem przy grobie „Lalka” w Piaskach. Pół wieku temu zginął jego ojciec, ostatni polski partyzant. – Nic mi po nim nie zostało, poza ludzką pamięcią – szepce Marek. – I jeszcze coś. Medalik, który zostawił u pewnej kobiety, zanim go złapali. Miał po niego wrócić, ale nie wrócił. Ta pani długo mnie szukała, żeby oddać mi go oddać. I odtąd zawsze mam go przy sobie.
 
Marta Kowalska przychodzi na grób „Lalka” co roku, czasem nawet częściej. Była nastolatką, gdy poznała „Lalusia”. Widziała go ledwo kilka razy, jak przez mgłę, ale pamięta do dziś. – Samo niebo z jego oczu płynęło – uśmiecha się smutno. – Nigdy ich nie zapomnę. Takie to były oczy.
 
Współpraca 
dr Sławomir Poleszak
 
Źródła:
S. Poleszak „Józef Franczak 1918-1963” w „Konspiracja i opór społeczny w Polsce 1944-1956”. 
Tom 3. IPN 2007;
S. Poleszak „Kryptonim Pożar. Rozpracowanie i likwidacja ostatniego żołnierza polskiego podziemia niepodległościowego Józefa Franczaka „Lalka”, „Lalusia” (1956-1963) w „Pamięć i Sprawiedliwość” IPN Warszawa, 2 (8) 2005.
 
Źródło: http://armiakrajowa-lagiernicy.pl/niepokonany-lalek-zolnierz-wyklety/

Kpt. Stanisław Sojczyński "Warszyc" i Konspiracyjne Wojsko Polskie (KWP)

"Do Polski Wolnej, Suwerennej, Sprawiedliwej i Demokratycznej prowadzi droga przez walkę ze znikczemnieniem, zakłamaniem i zdradą."
Z rozkazu nr 2 "Warszyca" do żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego z 8 stycznia 1946 r.
 
Zanim wybuchła wojna
 
Stanisław Sojczyński urodził się 30 marca 1910 r. w Rzejowicach w powiecie radomszczańskim. Pochodził z chłopskiej rodziny. Był jednym z sześciorga dzieci Michała i Antoniny ze Śliwkowskich. W Rzejowicach ukończył szkołę powszechną. W wieku 18 lat zaczął naukę w Państwowym Seminarium Nauczycielskim im. Tadeusza Kościuszki w Częstochowie. Rodzice zdecydowali się posłać właśnie jego do szkoły, bo był najzdolniejszy spośród rodzeństwa, a na kształcenie pozostałych dzieci nie było pieniędzy. Szkołę ukończył w 1932 r. i rozpoczął służbę wojskową. W 27. pp w Częstochowie odbył Dywizyjny Kurs Podchorążych Rezerwy Piechoty. Od 1 stycznia 1936 r. - podporucznik rezerwy. Od 1934 r. pracował jako nauczyciel w szkole powszechnej w Borze Zajacińskim koło Częstochowy. Uczył języka polskiego. Działał wówczas w Związku Nauczycielstwa Polskiego i Związku Strzeleckim. W 1932 r. zawarł związek małżeński z Leokadią Kubik.
 
"Jędrusiowa dola"
 
Wybuch wojny przerwał pracę Stanisława Sojczyńskiego w szkole. Jako podporucznik WP trafił do punktu mobilizacyjnego w Łodzi, później walczył w okolicach Hrubieszowa w grupie "Kowel" dowodzonej przez płk. dypl. Leona Koca. Po niepowodzeniach w walkach koło Janowa Lubelskiego został rozbrojony przez żołnierzy sowieckich. Uniknął jednak niewoli i w końcu września próbował przedrzeć się do Warszawy by wziąć udział w jej obronie. Nie udało się i 4 października zdjął mundur. Postanowił wrócić w rodzinne strony - do Rzejowic, gdzie szybko włączył się do pracy konspiracyjnej. Jesienią 1939 r. został zaprzysiężony przez swojego nauczyciela Aleksandra Stasińskiego "Kruka" na żołnierza Służby Zwycięstwu Polski pod pseudonimem "Wojnar" (później używał pseudonimów "Zbigniew" i "Warszyc").
Z dużą energią przystąpił do organizowania Podobwodu Rzejowice Służby Zwycięstwu Polski-Związku Walki Zbrojnej, który wkrótce stał się jednym z najlepiej zorganizowanych rejonów konspiracyjnych.
Talenty konspiracyjne "Zbigniewa" dostrzegli jego przełożeni: jeszcze w 1939 r. został komendantem Podobwodu Rzejowice, a od października 1942 r. pełnił także funkcję zastępcy komendanta Obwodu Radomsko AK, był równocześnie szefem Kierownictwa Dywersji w Obwodzie. Z powodu aktywnej działalności partyzanckiej Niemcy zaczęli określać Radomsko mianem Banditenstadt (bandyckie miasto). W 1943 r. dwie akcje przeprowadzone przez żołnierzy por. Sojczyńskiego odbiły się głośnym echem w całej okupowanej Polsce.
W maju 1943 r. gestapowcy i żandarmi dokonali publicznej egzekucji we wsi Dmenin. Powieszono 11 osób (w tym 12-letniego chłopca). W odwecie został wydany wyrok śmierci na szefa Gestapo w Radomsku Willi Wagnera i jego zastępcę Johana Bergera. Wyrok wykonali: Bronisław Skóra-Skoczyński "Robotnik" i Zygmunt Czerwiński "Staw". 3 sierpnia 1943 r. Niemcy przeprowadzili pacyfikację Rzejowic - rodzinnej wsi Stanisława Sojczyńskiego. Zabito kilku mieszkańców, aresztowano i wywieziono do Radomska wielu członków podziemia. "Zbigniew" uzyskał zgodę komendanta obwodu mjr. Polkowskiego "Korsaka" na przeprowadzenie akcji uwolnienia więźniów. Koncentracja wyznaczonych do akcji oddziałów nastąpiła w lasach koło Włynic. W nocy z 7 na 8 sierpnia 1943 r. stuosobowy oddział dowodzony przez por. Sojczyńskiego zaatakował więzienie w Radomsku.
W wyniku przeprowadzonej bez strat akcji uwolniono ponad 40 Polaków i 11 Żydów. Po tej akcji por. Sojczyński utworzył pierwszy w Obwodzie Radomsko oddział partyzancki, którym dowodził do listopada 1943 r. Po nim dowództwo oddziału, noszącego od wiosny 1944 r. kryptonim "Grunwald", objął por. Florian Budniak "Andrzej".
 
1 sierpnia 1944 r. wybuchło powstanie warszawskie. 15 sierpnia 1944 r. gen. Tadeusz Komorowski "Bór" nakazał skierowanie wszystkich uzbrojonych oddziałów na pomoc walczącej stolicy. Komenda Obwodu Radomsko-Kieleckiego Armii Krajowej wydała rozkaz koncentracji oddziałów. Nosiła ona kryptonim "Zemsta". W jej ramach batalion "Ryś" w sile: 14 oficerów, 14 podchorążych, 47 podoficerów i 215 szeregowych dotarł w rejon koncentracji w lasach przysuskich. 23 sierpnia 1944 r. Komendant Obwodu Radomsko-Kieleckiego AK płk Jan Zientarski "Ein", "Mieczysław", wobec odmowy uzupełnienia broni i amunicji ze zrzutów oraz trudności z dotarciem do Warszawy, podjął decyzję o przerwaniu marszu na pomoc powstańcom i zarządził przystąpienie do wykonywania akcji "Burza" na obszarze Obwodu.
W czasie akcji "Burza" żołnierze 27. i 74. pp, w tym batalionu por. Sojczyńskiego, na obszarze Inspektoratu Częstochowskiego AK stoczyli z Niemcami wiele potyczek, wykonali także akcje zaopatrzeniowe.
 
Rozkaz dzienny nr 2
 
Żołnierze!
Nie ma zapewne ani jednego wśród Was, któryby nie pamiętał, że dzień 15 sierpnia jest naszym świętem i jest 24-ą rocznicą wielkiego zwycięstwa odniesionego przez oręż polski u bram Warszawy. Święto to obchodziliśmy co roku bardzo uroczyście w naszych pułkach.
Co roku Naród Polski skupiał myśli około tak doniosłej wagi historycznego faktu, zastanawiał się nad warunkami, które umożliwiały Armii Polskiej osiągnięcie rzadkiego w dziejach triumfu, co roku przywoływał wizje "Cudu Wisły" i co roku oddawał hołd swojemu żołnierzowi. Bo oto wszyscy rozumiemy, że w owych krytycznych i wydawało się beznadziejnych dniach uratowaliśmy wolność Polski, przez nie liczącą się z ofiarami waleczność Polskiej Armii, przez bezwzględną karność wobec Naczelnego Wodza i niższych przełożonych i przez to, że całe społeczeństwo wszystkimi możliwościami służyło wojsku. Wojsko było z Narodem, Naród z wojskiem. Ta zbiorowa jedność w pragnieniach i dążeniach dała w sytuacji wyjątkowo ciężkiej rezultat, który olśnił nie tylko nas, ale świat cały i który w swej wspaniałości jest jakby cudem - "Cudem Wisły". I dziś Warszawa znów krwawi, znów stacza boje, dla których nie ma porównania. Warszawa stolica nasza świeci nam przykładem, Jej dwunastoletni bohaterowie, jej kobiety walczące obok nie liczących się ze swoim życiem żołnierzy AK - przygotowują nowe zwycięstwo, wołają o nowy cud. Na ten wielki zew stajemy znów do walki zjednoczeni, gotowi wykonać każdy rozkaz, ufni w przełożonych, ufni w Naczelnego Wodza.
 
D-ca baonu
/-/ Warszyc, por.
Otrzymują:
D-cy komp. i D-cy oddziałów koncentrujących się;
odczytać przed frontem oddziałów.
(Rozkaz dowódcy I batalionu 27 pp AK por. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" do żołnierzy)
 
"Steny znowu mają głos"
 
Moje credo:
1) dopóki istnieje choćby najmniejsza nadzieja i możliwość wykazania Rosji, że jej polityka jest podła, świńska i zaborcza, oraz walki z jej imperializmem i odebrania zagrabionych przez nią wschodnich połaci Polski, dopóty w walce tej trwać jest naszym obowiązkiem - nawet za cenę wielkich ofiar,
2) AK i jej sympatycy to ok. 60% społeczeństwa polskiego: kto jest wrogiem naszym - jest wrogiem Polski.
(Z listu kpt. Sojczyńskiego do NN z 2 marca 1945 r.)
 
Początek 1945 r. przyniósł diametralną zmianę sytuacji politycznej w kraju. Ziemia Łódzka została wyzwolona spod okupacji niemieckiej w wyniku zimowej ofensywy Armii Czerwonej.
Polityka władz sowieckich i niepowodzenie akcji "Burza" postawiło żołnierzy Armii Krajowej w trudnej sytuacji. Na wyzwalanych spod okupacji niemieckiej terenach NKWD i polskie siły bezpieczeństwa prowadziły akcję "oczyszczania", która przede wszystkim dotknęła żołnierzy AK i osoby związane ze strukturami cywilnymi Polskiego Państwa Podziemnego.
Szykany, aresztowania, skrytobójcze mordy, wywózki na wschód... Tak władze komunistyczne traktowały byłych żołnierzy Armii Krajowej. Mimo zapewnień propagandowych nie dawano im możliwości powrotu do normalnego życia. Wielu ujawniających się akowców wracało do konspiracji. Wielu nie próbowało nawet wychodzić z ukrycia zdając sobie sprawę, jaki czekał ich los.
 
Kapitan Stanisław Sojczyński "Warszyc", sam poszukiwany przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa, poczuł się odpowiedzialny za losy swoich byłych podwładnych. Jego decyzja o powrocie do konspiracji była podyktowana także przeświadczeniem, że rząd utworzony przez PPR nie reprezentuje interesów Polski, lecz jest narzędziem w rękach Stalina, zmierzającego do jej podboju.
Wiosną 1945 r. "Warszyc" zaczął ponownie zbierać swoich dawnych żołnierzy, nawiązał także kontakty z innymi oddziałami zbrojnymi, stawiającymi opór komunistom. Nie wykluczał jednocześnie możliwości dojścia do porozumienia z władzami, ale stawiał im konkretne warunki, których wypełnienie miało być sprawdzianem ich intencji wobec podziemia niepodległościowego.
W maju 1945 r. w Radomsku odbyło się zaprzysiężenie pierwszych dowódców organizacji, która początkowo nosiła kryptonim "Manewr", następnie "Walka z Bezprawiem", a od 8 stycznia 1946 r. przyjęła nazwę "Samodzielna Grupa Konspiracyjnego Wojska Polskiego" o kryptonimie "Lasy", "Bory".
 
Organizacja ta, licząca ok. 4 tys. członków, działała w województwach: łódzkim, częściowo kieleckim, śląskim oraz poznańskim. Przekształcenie organizacyjne wynikało z rozwoju stanu liczebnego szeregów KWP. W dniu 12 VIII 1945 r. kpt. S. Sojczyński wydał "List otwarty" do płk. Jana Mazurkiewicza ps. "Radosław", w którym uznał jego apel o wychodzenie z konspiracji za zdradę i apelował o dalszą walkę przeciwko komunistom. Natomiast w dniu 16 VIII 1945 r. wydał rozkaz określający zadania KWP w zakresie walki z przestępczą działalnością władz komunistycznych i ochrony społeczeństwa oraz żołnierzy podziemia niepodległościowego przed terrorem organów bezpieczeństwa. Pierwszą osobą, która zginęła z jego rozkazu, był Jankiel Jakub Cukierman, szef sekcji śledczej Państwowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Radomsku. Zastrzelono go na ulicy w VIII 1945 r. Rok później, także w Radomsku, miała miejsce jedna z najgłośniejszych akcji KWP. W nocy 19/20 IV 1946 r. do miasta weszło ok. 200 partyzantów, którymi dowodził Jan Rogulka ps. "Grot". Zdobyto miejscowy areszt UB, z którego uwolniono ponad 50 aresztowanych, a w czasie odwrotu rozbito trzykrotnie liczniejszy oddział KBW. 
 
Walkami podczas odwrotu dowodził por. Henryk Glapiński "Klinga", dowódca oddziału partyzanckiego SOS "Warszawa". 
Por. Henryk Glapiński w czasie okupacji niemieckiej żołnierz AK. Więzień KL Gross Rosen. Od marca do kwietnie 1946 Komendant Powiatu Radomsko KWP. D-ca oddziału partyzanckiego SOS "Warszawa", działającego na terenie pow. radomskiego i częstochowskiego. Odniósł wiele zwycięstw w walkach z oddziałami UB-KBW. Jego oddział brał udział w nocy 19/20.IV.46 w szturmie na PUBP w Radomsku. Przy braku wsparcia ze strony oddziału por. "Grota" szturmującego więzienie, budynku PUBP nie udało się opanować.
W czasie odwrotu żołnierze "Klingi" pojmali 8 żołnierzy sowieckich, których rozstrzelano 20.IV.46 w kompleksie leśnym Graby. Wcześniej, w godzinach popołudniowych, oddział stoczył zwycięską potyczkę z 200-osobową grupą pościgową KBW. Ok. 40-osobowy oddział "Klingi" rozbił ją całkowicie. Grupa KBW straciła kilkunastu zabitych, reszta - ponad 100 żołnierzy poddała się. Dzień później oddział "Klingi" zmusił do poddania się kolejną kompanię KBW. Dopiero 22 kwietnia, oddział pod naporem silnych grup pościgowych uległ rozproszeniu.
Na czele kilkunastu żołnierzy kpt. "Klinga" walczył do września 1946. Został aresztowany w wyniku prowokacji UB 14 września 1946.
Sądzony w procesie dowództwa KWP w Łodzi w dniach 9-16 grudnia 1946. Skazany na karę śmierci, zamordowany w Łodzi 19 lutego 1947.
 
Chociaż już wcześniej kpt. S. Sojczyński był postrachem bezpieki, po tej akcji "władza ludowa" uznała go za wroga publicznego numer jeden. Nasilające się represje komunistyczne sprawiły, że rozkazem z 28 III 1946 r. "Warszyc" nakazał zintensyfikowanie działań zbrojnych.
 
Wyrok śmierci wydany przez Sąd Specjalny Kierownictwa Walki z Bezprawiem na szefa WUBP w Łodzi Mieczysława Moczara. Podobny wydano na wojewodę łódzkiego Stanisława Dąb-Kocioła. Za ich wykonanie był odpowiedzialny dowódca łódzkiej komendy powiatowej KWP por. Jan Kaleta "Postrach". Dotarcie do tak wysoko postawionych funkcjonariuszy przerosło możliwości organizacji - mimo ponagleń "Warszyca" wyroków nie wykonano.
 
Walka z bezprawiem
 
"Nasza działalność jest buntem przeciw bezprawiu, jest wykazywaniem go i zwalczaniem wszelkimi dostępnymi środkami, jest samoobroną i walką o wolność i suwerenność Polski metodami Ruchu Podziemnego."
(Z rozkazu "Warszyca" do Feliksa Gruberskiego "Artura", komendanta powiatu koneckiego KWP kryptonim "Pociąg")
 
Zdaniem twórcy Konspiracyjnego Wojska Polskiego - kpt. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca", walki o suwerenną i sprawiedliwą Polskę, nie zakończyło pokonanie hitlerowskich Niemiec. Na ziemie polskie wkroczył fałszywy sojusznik - Armia Czerwona, zamiast oswobodzenia, przynosząc nową niewolę. Wraz z nią do Polski wkraczali namiestnicy Stalina - polscy komuniści, którzy mieli instalować system "demokracji ludowej".
Konspiracyjne Wojsko Polskie podejmując walkę o pełną niepodległość Polski musiało stawić czoła aktom bezprawia dokonywanym przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa, wspierany przez stacjonujące w Polsce oddziały sowieckie.
16 sierpnia 1945 r. "Warszyc" wydał rozkaz określający zadania KWP w zakresie walki z przestępczą działalnością władz komunistycznych i ochrony społeczeństwa oraz żołnierzy podziemia niepodległościowego przed terrorem organów bezpieczeństwa. Konspiracyjne Wojsko Polskie prowadziło także walkę z pospolitym bandytyzmem - bandy rabunkowe, składające się niekiedy z byłych żołnierzy podziemnych organizacji zbrojnych, były plagą okresu powojennego.
Warto zaznaczyć, że KWP informowało organy ścigania o licznych przypadkach przestępstw, popełnianych przez funkcjonariuszy UBP, milicji, czy żołnierzy Armii Czerwonej, żądając ich ścigania i dostarczając dowody, ale zawiadomienia wysyłane do władz pozostawały bez odpowiedzi.
 
"Jeśli Polska za okupacji niemieckiej dla odzyskania wolności poświęciła ponad 6 milionów obywateli, w tym przynajmniej 2 miliony najlepszych swych synów, to obecnie dla tego samego celu nie może zawahać się pozbyć kilkunastu czy kilkudziesięciu tysięcy odszczepieńców i najgorszych szumowin. Nie jest przestępstwem likwidować zdrajców, zwyrodnialców pastwiących się nad swymi braćmi, wszelkiego rodzaju wykolejeńców, nie uznających żadnych świętości: - zbrodnią niewybaczalną jest dopuścić, aby ofiary milionów zostały zdystansowane przez miernoctwo i podłość. [...] Walka z szumowinami i unicestwienie ich to wielka sprawa, to zagadnienie zapewnienia Polsce równowagi moralnej i ocalenia jej przed zgubą."
(Z rozkazu nr 1 "Warszyca" do żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego z 3 stycznia 1946 r.)
 
Karać rękę a nie ślepy miecz. [...] Jest jasne, że więcej zbliżamy się do celu, gdy np. zlikwidujemy jednego peperowca wojewodę czy starostę, niż kilkudziesięciu zwykłych członków, jednego oficera z wojewódzkiego czy powiatowego UB, niż kilkudziesięciu, czy kilku żołnierzy "bezpieczeństwa".
(Z rozkazu "Warszyca" z 19 czerwca 1946 r.)
 
"Większość żołnierzy Żymierskiego zdaje sobie sprawę z tragedii sytuacji i w akcji przeciw Społeczeństwu i obrońcom wolności bierze udział tylko pod przymusem. Podobnie my widzimy w nich naszych braci, naszych najserdeczniejszych towarzyszy broni, którym tylko czasowo skrępowano wolę, ale którzy są gotowi zawsze nas wesprzeć. Oddziały Służby Ochrony Społeczeństwa pomszczą śmierć żołnierzy, zmuszonych do walk bratobójczych."
(Fragment artykułu z gazetki KWP "W świetle prawdy" z 11 maja 1946 r.)
 
Konspiracyjne Wojsko Polskie przywiązywało dużą wagę do walki propagandowej. Chcąc przeciwstawić się kłamstwom pojawiającym się w prasie komunistycznej, a także pragnąc przedstawić poglądy kierownictwa KWP w sprawie aktualnej sytuacji w kraju, docierano do społeczeństwa głównie za pośrednictwem ulotek i haseł, ale organizacja miała także własne pismo - "W świetle prawdy" - redagowane przez "Warszyca". On też był autorem większości zamieszczanych tam artykułów. Od września 1945 r. do czerwca 1946 r. ukazało się 17 numerów. 
 
"Wymiar sprawiedliwości"
 
Żołnierze Konspiracyjnego Wojska Polskiego sądzeni byli na podstawie dekretu z 16 listopada 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa oraz Kodeksu Karnego Wojska Polskiego (KKWP). Procesy toczyły się aż do połowy lat 50. Ich cechą charakterystyką było łamanie podstawowych zasad obowiązujących w postępowaniu dowodowym i procesowym. W trakcie śledztwa zeznania wymuszane były biciem i innymi niedozwolonymi w praworządnym państwie metodami, preparowano dowody przeciwko oskarżonym, procesy przeprowadzano pospiesznie (niekiedy trwały tylko kilka godzin), a wątpliwości rozstrzygano na niekorzyść oskarżonych. Władze kierowały do prowadzenia tych procesów sędziów dyspozycyjnych, często bez doświadczenia prawniczego albo pobieżnie wykształconych. Procesom tym nadawano propagandowy rozgłos, niekiedy miały charakter pokazowy, a prasa wydawała wyroki wcześniej niż uczynili to sędziowie.
 
Najgłośniejsze w regionie łódzkim procesy żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego to: proces 17 oskarżonych o udział w ataku na Radomsko oraz proces twórcy i I Komendanta KWP kpt. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca".
 
W kwietniu 1946 r. funkcjonariuszom piotrkowskiego UBP udało się ująć por. Jana Rogólkę, dowodzącego oddziałami KWP w czasie akcji na Radomsko, i jego 16 podwładnych. 
 
Aresztowanych poddano brutalnemu śledztwu w PUBP w Piotrkowie Trybunalskim. Pokazowy proces 17 żołnierzy KWP odbył się 7 maja 1946 r. w sali kina "Kinema" w Radomsku. Na salę przyprowadzono publiczność (w tym rodziny oskarżonych i młodzież szkolną). Sąd Okręgowy w Częstochowie obradujący na sesji wyjazdowej potrzebował tylko jednego dnia by orzec o winie i karze podsądnych. Nie przesłuchano żadnych świadków. Oskarżeni mieli wspólnego obrońcę z urzędu, który w ogóle nie zabrał głosu w trakcie rozprawy. Oskarżający podprokurator Wojskowej Prokuratury KBW kapitan Tadeusz Garlicki przyjął w akcie oskarżenia zasadę odpowiedzialności zbiorowej oskarżonych. Sąd po kilkuminutowej naradzie skazał: 12 oskarżonych na karę śmierci a 5 pozostałych na karę 15 lat pozbawienia wolności. 
 
Por. Jan Rogólka "Grot" - 33 lata - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Benedykt Ratajski - 23 lata - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano
Ryszard Chmielewski - 22 lata - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Ryszard Nurkowski - 20 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Sierż. Józef Kapczyński "Szary" - 24 lata - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Czesław Turlejski - 19 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Stanisław Wersal - 20 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano
Karol Wieloch - 20 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano
Piotr Proszowski - 23 lata - został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Józef Koniarski - 37 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano
Leopold Słomczyński - 19 lat - skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 
Adam Lasoń skazany na 15 lat więzienia 
Józef Zięba skazany na 15 lat więzienia 
Kazimierz Matuszczyk skazany na 15 lat więzienia
Stanisław Śliwiński został skazany na 15 lat więzienia 
Tadeusz Gala skazany na 15 lat więzienia
 
Wyrok wykonano w pośpiechu. Ostatnią osobą, która rozmawiała ze skazanymi przed egzekucją był ksiądz Stanisław Piwowarski, kapelan I batalionu 27 pp AK dowodzonego przez "Warszyca". Ks. Piwowarski udzielił im ostatniej posługi kapłańskiej.
 
W nocy z 9 na 10 maja 1946 r. prawdopodobnie w piwnicach PUBP w Radomsku w bestialski sposób zamordowano 12 żołnierzy KWP. Ich ciała zakopano w poniemieckim bunkrze koło Bąkowej Góry. W tydzień później mieszkańcy wsi przy udziale rodzin zamordowanych urządzili im pogrzeb na miejscowym cmentarzu. We wspólnej mogile spoczęło 10 żołnierzy KWP; dowódca por. Jan Rogólka został pochowany w Woli Rożkowej, natomiast najmłodszy z zabitych - Leopold Słomczyński w Radomsku.
 
"9 maja o godz. 21.00 woła mnie ksiądz proboszcz bo oto porucznik UB przyszedł twierdząc, że skazani proszą księdza. Wziąłem 12 komunii św. I razem z tym komendantem poszedłem na ul. Kościuszki do budynku UB. Oni byli tam zamknięci w piwnicach. Był tam taki połamany stół. Położyłem na nim bursę i wtedy oni pojedynczo przychodzili - cała dwunastka. Po spowiedzi każdy chwytał mnie za szyję, żegnał się, całował bo ja ich wszystkich znałem z lasu. Był wśród nich 18 letni chłopiec - Leopold Słomczyński. Łzy mu płynęły gdy mówił: »Ja się śmierci na boję ale bardzo cierpię. Tatuś mój przyszedł z czteroletnim bratem. Kiedy widzenie się kończyło żołnierz mówi - koniec! - a wtedy brat mnie chwycił za głowę i nie chciał puścić. Dopiero żołnierz oderwał te rączki od mojej głowy. Ten widok - płaczącego brata i moich rodziców - jest moim cierpieniem przed śmiercią.«
 
Po wyspowiadaniu ich wszystkich poszedłem na górę żeby podpisać dokument, potwierdzający wykonaniu mojej posługi. Powiedziałem do nich »nie powinniście skazywać człowieka, który ma 18 lat« a oni powiadają - »sąd wojenny, nie ma żadnej dyskusji«. Była godz. 1.00 w nocy jak opuszczałem to miejsce i widziałem, że przed budynkiem stało już auto - nie wiedziałem wówczas, że czeka by zabrać ciała. Po moim odejściu wszystkich chłopców zamordowali, wywieźli do Bąkowej Góry i tam zostawili w bunkrze."
(Relacja ks. Stanisława Piwowarskiego - spowiednika zamordowanych, nagrana 16 lipca 2001 r.)
 
Największym sukcesem UB było ujęcie "Warszyca" w czerwcu 1946. Z rozkazu szefa WUBP w Łodzi płk. Mieczysława Moczara utworzono specjalną grupę operacyjną pracowników bezpieczeństwa, której zadaniem miało być ujęcie komendanta KWP. Moczar nie ufał swoim podwładnym z terenu - wiedział, że w Powiatowych Urzędach Bezpieczeństwa KWP miało swoich informatorów. Czterech funkcjonariuszy WUBP w Łodzi wyruszyło w teren. W Częstochowie natrafili na ślad sekretarki "Warszyca" Haliny Pikulskiej "Ewuni". Po kilkudniowej obserwacji 27 czerwca 1946 r. weszli do domu przy ul. Wręczyckiej 11 w Częstochowie i aresztowali kpt. Stanisława Sojczyńskiego oraz "Ewunię". Następnego dnia aresztowano adiutanta "Warszyca" - por. Ksawerego Błasiaka "Alberta", potem szefa wywiadu KWP - Stanisława Żelanowskiego "Nałęcza". Dzięki przejęciu archiwum organizacji aresztowano innych żołnierzy.
 
Proces "Warszyca" i jego 11 podkomendnych odbył się przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Łodzi w dniach 9-14 grudnia 1946 r. Prasa lokalna szczegółowo informowała o jego przebiegu, obrzucając przy okazji komendanta KWP i jego żołnierzy wyzwiskami: "krwawy watażka", "bandyta", "krwawe zbiry". Kpt. Stanisława Sojczyńskiego, kpt. Henryka Glapińskiego, por. Ksawerego Błasiaka , por. Czesława Kijaka , por. Antoniego Bartolika, sierż. Władysława Bobrowskiego, sierż. Mariana Knopa , Albina Ciesielskiego i Stanisława Żelanowskiego oskarżono m. in. o "usiłowanie usunięcia przemocą władzy zwierzchniej Narodu, dążenie do zmiany ustroju Państwa Polskiego i należenie do nielegalnej organizacji"; ks. Mieczysława Krzemińskiego o "redagowanie artykułów do gazetki konspiracyjnej i udzielenie schronienia poszczególnym członkom KWP", Zygmunta Łęskiego o "należenie do nielegalnej organizacji i posiadanie magazynu broni", Andrzeja Zbierskiego o "wejście w porozumienie z KWP i przekazywanie fałszywych wiadomości o zabójstwie studentki UŁ Tyrankiewiczówny, które mogły wyrządzić szkodę interesom Państwa Polskiego". Kapitan Stanisław Sojczyński wziął odpowiedzialność za wszystkie działania KWP, które znalazły odzwierciedlenie w rozkazach i meldunkach organizacji. 
 
"Do zarzucanych mi aktem oskarżenia czynów przyznaję się częściowo, do winy jednak nie poczuwam się. Uważam raczej, że mam zasługi wobec Narodu, dla dobra którego walczyłem. W świetle obowiązujących przepisów prawnych nie uważam swoich czynów za przestępstwo. Wszystkie czyny, jeśli nie wyszły poza ramy moich rozkazów, są zgodne z moimi zasadami i sumieniem. [...] W samej rzeczy, jeśli chodzi o zarzuty aktu oskarżenia, to do pierwszego zarzutu, że zmierzałem do zmiany ustroju i usunięcia organów zwierzchnich Narodu, do zagarnięcia władzy - nie przyznaję się. Przyznaję się tylko do założenia i należenia do nielegalnej organizacji, celem której było przeciwdziałanie terrorowi władz, walka z bezprawiem i prześladowaniem, czyli samoobrona, co zresztą ilustrują moje rozkazy." 
(Fragment wystąpienia "Warszyca" na procesie.) 
 
Wyrok w sprawie Stanisława Sojczyńskiego i jego towarzyszy został wydany 17 grudnia 1946 r. przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi w składzie: ppłk Bronisław Ochnio - przewodniczący, kpt. Piotr Adamowski - członek, mjr Leonard Kroze - ławnik, por. Roman Dyhdalewicz - sekretarz. Ośmiu oskarżonych: kpt. Stanisław Sojczyński "Warszyc", por. Ksawery Błasiak "Albert", kpt. Henryk Glapiński "Klinga", Albin Ciesielski "Montwiłł", sierż. Marian Knop "Własow", pchor. Stanisław Żelanowski "Nałęcz", por. Władysław Bobrowski "Wiktor", sierż. Antoni Bartolik "Szary", zostało skazanych na karę śmierci (prezydent Bierut ułaskawił Bobrowskiego i Bartolika) a czterech na kary pozbawienia wolności - por. Czesław Kijak "Romaszewski na 8 lat, Zygmunt Łęski "Doman" na 15 lat, ks. Mieczysław Krzemiński na 6 lat, Andrzej Zbierski na rok. 
"Warszyc" oraz kilku innych skazanych na karę śmierci odmówiło napisania prośby o ułaskawienie. Uczynili to ich adwokaci. Bolesław Bierut ułaskawił Antoniego Bartolika i Władysława Bobrowskiego. W stosunku do pozostałych oskarżonych nie skorzystał z prawa łaski. 
 
Wyrok śmierci na 6 skazanych wykonano 19 lutego 1947 r. Do dzisiaj nie udało się ustalić, gdzie pochowano kpt. Stanisława Sojczyńskiego "Warszyca" i jego pięciu podwładnych.
 

kpt. Piotr Kabata „Wujek”

Komendant Podobwodu AK Szydłów krypt. „Słonecznik”
 
Piotr Kabata, syn Józefa i Anny z Prostaków, przyszedł na świat 10 października 1895 roku w osadzie Pocieszka pod Staszowem, w powiecie sandomierskim. Ojciec Piotra pracował w dobrach Radziwiłłów jako tzw. strzelec lub łowczy, w lasach Golejowskich, ciągnących się od Staszowa aż ku lasom Turskim, które docierały prawie do brzegów Wisły. Do jego zadań należało organizowanie polowań na grubą zwierzynę.
 
Dziecinne lata Piotra upłynęły w środowisku lasu i wśród leśnych spraw, bez wątpienia odciskając swoiste piętno na jego charakterze. Jako chłopiec wędrował całymi dniami po lesie, podglądając przyrodę. Z tego okresu pozostało mu zamiłowanie do myślistwa i wspomnienia przekazywane później dzieciom. Podkreślał także często, że wyrastał w atmosferze wrogości do zaborcy rosyjskiego. Dobrze pamiętał wojnę imperium carskiego z Japonią w 1905 roku, kiedy zapoczątkowane wówczas rozruchy rewolucyjne obudziły ponowne nadzieje niepodległościowe polaków.
 
Sytuacja materialna rodziny Kabatów była na tyle dobra, iż rodzice mogli się zdobyć na koszty wykształcenia licznego potomstwa (dziewięcioro dzieci). Piotrowi przypadły w udziale studia w nauczycielskim seminarium, które ukończył w Solcu nad Wisłą w 1914 roku.
 
Dalszy tok jego życia zmienił na zawsze wybuch pierwszej wojny światowej. Miał niecałe 19 lat, kiedy Pierwsza Kadrowa przekroczyła granicę zaboru rosyjskiego, rozpoczynając walkę o niepodległość Polski. Już 15 lutego 1915 r., wciąż jeszcze niepełnoletni Piotr Kabata wstąpił do Legionów, rozpoczynając życiową drogę służby i poświęcenia dla Ojczyzny.
 
Przydzielony został do 3. kompanii uzupełnienia, ale zamiast cierpliwie czekać na przydział, po prostu uciekł z kompanii na front i dołączył do 6. pp. Legionów. Jak wielu legionistów pochodzących z Kongresówki, służył tam pod przybranym nazwiskiem: Stanisław Żabicki i jako dowódca sekcji brał udział w walkach pułku. Przełożeni kierowali go na kursy – oficerski w Dęblinie i instruktorski w Zambrowie. Kiedy w roku 1917, po tzw. „kryzysie przysięgowym”, internowano legionistów w obozie w Szczypiornie, nie dał się zamknąć. Za zgodą i z polecenia dowódcy, płk. Norwida-Neugebauera, zbiegł z pułku i udał się na Lubelszczyznę, gdzie był instruktorem POW. Wiele lat później opowiadał dzieciom, jak musiał ukrywać się przed austriacką żandarmerią, jak wyskakiwał przez okno i uciekał, kiedy chcieli go aresztować. Gdy w 1918 roku skończyła się pierwsza wojna światowa, brał czynny udział w rozbrajaniu wojsk zaborców.
 
Kraj był wolny, ale zagrożenia wojenne nadal wisiały nad horyzontem. Piotr, 11 grudnia tego roku, zgłasza się ochotniczo do tworzącej się w Kielcach polskiej armii, gdzie z polecenia swojego d-cy legionowego, płk. Norwida-Neugebauera otrzymał przydział do 25 pp. 7 DP. Niedługo jednak zagrzewa miejsca w pułku, bo po miesiącu, już jako kapral, zgłosił się na ochotnika na Dolny Śląsk, na pomoc powstańcom śląskim. Tu po raz pierwszy opuściło go żołnierskie szczęście. Po paru dniach walki został ranny (trzema postrzałami) i znalazł się w szpitalu. Z tego epizodu utkwiła mu w pamięci troskliwa opieka sanitariuszki, córki Sienkiewicza.
 
Po dwu miesiącach, wyleczony z ran, wrócił do macierzystego 25 pp., gdzie 19 marca 1919 r. otrzymał awans na stopień sierżanta i objął funkcję szefa kompanii. Niespokojny duch żołnierza nie pozwalał mu jednak na długie pozostawanie w garnizonowej służbie. W sierpniu 1919 roku znów wrócił na Śląsk (tym razem Górny), gdzie dowodził oddziałem powstańców, aż do zakończenia walk we wrześniu.
 
Koniec Powstania Śląskiego był jednocześnie początkiem nowego okresu w jego służbie wojskowej. We wrześniu 1919 roku, po powrocie ze Śląska, został skierowany do
II Oddziału Naczelnego Dowództwa, w którym jako wywiadowca otrzymał zadanie rozpoznania strefy nieprzyjaciela poza frontem (Dyneburg na Łotwie). Okres ten był pełen napięć i trudnych przeżyć, ale Piotr Kabata dobrze zdał egzamin z niebezpiecznej pracy i pozostał nadal w służbie wywiadu. W listopadzie tego samego roku otrzymał przydział na stanowisko kierownika kancelarii w II Wydziale Sztabu 10 DP, a następnie objął funkcję kierownika sekcji wywiadu w II Oddziale Sztabu 7 Armii.
 
Zbliżał się okres bardzo intensywnych działań w wojnie polsko-bolszewickiej. 1 kwietnia 1920 roku awansował do stopnia podporucznika i objął dowództwo, jako oficer wywiadu, ochotniczej kompanii szturmowej i wraz z nią zostaje niezwłocznie skierowany na front litewsko-białoruski. Zadania wywiadowcze wykonywał ponownie w rejonie Dyneburga. Po rozwiązaniu kompanii szturmowej, został mianowany, 19 lipca 1920 r., na dowódcę 2 kompanii ochotniczej batalionu wileńskiego, a od października pełnił funkcję d-cy I batalionu 201 pp. W ciągu czterech miesięcy dowodzenia batalionem brał udział we wszystkich akcjach. Batalion ten został wcielony do 6 Harcerskiego pp., a ppor. Kabata mianowany adiutantem d-cy pułku. Jednocześnie pełnił, do końca lutego 1921 r., obowiązki komendanta pułkowej służby szkoły podoficerskiej.
 
W uznaniu za zasługi, rozkazem Dowództwa 1 Korpusu Litewsko-Białoruskiego, został mianowany osobistym adiutantem d-cy Korpusu. Funkcję tę pełnił zaledwie przez miesiąc, gdyż nie zadawalała go służba „odsiadywania” w sztabie. Tęsknił do służby liniowej i na własną prośbę został, na krótko, d-cą kompanii telegraficznej Korpusu.
 
Koniec wojny i kolejna reorganizacja spowodowały skierowanie go, jako oficera wywiadu, do Dowództwa Wojsk Litwy Środkowej. Otrzymał funkcję oficera informacyjnego w II Wydziale 2 Dywizji Litewsko-Białoruskiej. Zadaniem dywizji było obsadzenie polsko-litewskiej linii demarkacyjnej i formowanie nowych oddziałów wojskowych w litewskim pasie neutralnym. Po wykonaniu zadania, skierowany został, w połowie października, do 77 kowieńskiego pułku strzeleckiego 19 DP w Lidzie i wyznaczony na d-cę 8 kompanii.
 
W czasie pełnienia służby wojskowej otrzymywał pozytywne opinie przełożonych, jako oficer o dużych zdolnościach i umiejętności samodzielnej pracy. Oceniano go także bardzo dobrze jako dowódcę lubianego przez podwładnych i jako wychowawcę żołnierzy.
 
Był to ważny okres w jego życiu, bo właśnie spotkał  młodą nauczycielkę, wilniankę, Helenę Wojciechowiczównę, która wkrótce została jego żoną. Trudy wojenne ustały, rozpoczęły się przemiany i dostosowywanie służby do warunków pokojowych. Brak mu było frontowych przeżyć, złożył więc prośbę o zwolnienie ze służby wojskowej i w lutym 1922 został przeniesiony do rezerwy. Otrzymał stopień porucznika oraz przydział do 27 pp. 7 DP w Częstochowie.
 
Po zwolnieniu ze służby wojskowej pracował, przez pewien okres, jako intendent w dowództwie IX Okręgu Korpusu, a następnie przeniósł się do Jeremicz, wioski w pobliżu Kobrynia, gdzie pracował wraz z żoną w szkole.
 
Po okresie niespełna dwóch lat, por. Kabata został powołany, rozkazem Ministra Spraw Wojskowych, z dnia 10,istopada 1924 r., do czynnej służby wojskowej, tym razem z przydziałem do 78 pp. 20 DP, stacjonującego w Baranowiczach, gdzie pełnił, po uzupełniającym szkoleniu, funkcję d-cy kompanii, a następnie adiutanta III batalionu.
 
Wiosną 1931 r. nastąpiła kolejna zmiana, związana z przeniesieniem do 12 baonu Korpusu Ochrony Pogranicza w Skałacie, na Podolu. W marcu 1934 r. objął funkcję komendanta Przysposobienia Wojskowego w Buczaczu i tam awansował do stopnia kapitana.
 
Kpt. Kabata był miłośnikiem Polesia i tam chciał pełnić służbę. Na własną prośbę został przeniesiony w 1936 roku do Kobrynia, do 83. pułku strzelców poleskich im. Romualda Traugutta, wchodzącego w skład 30 DP. Krótko dowodził kompanią, po czym został mianowany na powiatowego komendanta PW w Drohiczynie Poleskim, a następnie w Kobryniu. O jego zamiłowaniu do pracy z młodzieżą wspomina po latach Halina Arciszewska-Jakubowska w książce o harcerstwie poleskim.
 
Pomimo że osiągnął granicę wieku przewidzianą ustawowo dla kapitana w służbie wojskowej, specjalnym dekretem Prezydenta RP,  zatrzymano go w służbie czynnej.
W marcu 1939 r., w trybie alarmowym 83 psp., przetransportowany został – do zachodniej części kraju, gdzie pułk wykonywał pozycje obronne nad rzeką Widawką, w składzie Armii Łódź. Z chwilą uspokojenia się sytuacji alarmowej, d-ca pułku zlecił mu powrót do macierzystego garnizonu w Kobryniu, z zadaniem zorganizowania obrony miasta, w tym także obrony p/lot.
Wybuch wojny zastał kpt. Kabatę w Kobryniu, gdzie został włączony, ze swoją ochotniczą kompanią 83 pp., do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie”, pod dowództwem gen. F. Kleeberga. W tych szeregach uczestniczył w ostatnich ciężkich walkach, toczonych w rejonie Kocka. Oddziały tam zgromadzone walczyły dzielnie, aż do wyczerpania się amunicji. Po bitwie dostał się do niewoli w jenieckim obozie przejściowym k. Radomia, skąd uciekł w przebraniu księdza. Jego chęć dalszej walki i działania została opisana przez ks. F. Piwowarskiego we wspomnieniach wojennych kapelanów.
 
Po ucieczce z obozu zatrzymał się u rodziców we wsi Wiśniowa k. Staszowa, dokąd dotarła (w grudniu 1939 r.) żona wraz z trójką dzieci, którym udało się wymknąć spod kontroli władzy sowieckiej w Kobryniu i przejść granicę na Bugu k. Domaczewa.
 
Już w październiku 1939 r. kpt. Kabata wstąpił w szeregi ZWZ w Staszowie i działając pod pseudonimami „Żar” i „Wujek” objął, w marcu 1940 r., komendę podobwodu Szydłów (krypt. „Słonecznik”) w Obwodzie Busko-Zdrój. Dowodził samodzielnym oddziałem dywersyjnym. Organizował i prowadził szkolenia wojskowe, zwłaszcza dla młodych dowódców oraz kursy podchorążych i szkołę podoficerską. Cieszył się uznaniem i szacunkiem podwładnych. Z-cą komendanta podobwodu był por. Jan Stasiak „Szaruga”, a w skład Sztabu wchodzili: kpt. Józef Adwent „Dziadek”, kpt. Bronisław Brzeziński „Skoczylas” oraz ppor. Czesław Flagorowski „Kuna”.
 
Od 1941 r. „Wujek” był w ścisłym kontakcie z Władysławem Jasińskim, legendarnym „Jędrusiem”. Ludzie „Wujka” brali kilkakrotnie udział we wspólnych akcjach z „Jędrusiami” i to właśnie oni pomścili śmierć W. Jasińskiego, który zginął 9 stycznia 1943 r. z rąk żandarma niemieckiego, volksdeutscha, Resslera. Na terenie swojego działania zapewniał pomoc zbiegłym jeńcom wojennym (Francuzi, Rosjanie) oraz udzielał wsparcia przechowywanym rodzinom żydowskim. Cała rodzina Kabatów (żona Helena „Ciotka”, synowie Zbigniew „Bobo” i Wiesław „Krwawy” oraz córka Alina „Cicia”) była wciągnięta w działalność walk podziemia, wykonując różne prace, w zależności od swego wieku i możliwości. Śmiało można powiedzieć, że Kabatowie byli „akowską rodziną”. Szczególne wsparcie miał w żonie, która już w zimie 1939/40 podjęła nasłuch Polskiego Radia z Londynu, a przez cały okres okupacji była odpowiedzialna za trudne sprawy gospodarcze i kwaterunkowe oraz organizowała Wojskową Służbę Kobiet AK.
 
Kpt. Kabata, pierwszy i ostatni komendant podobwodu Szydłów, otrzymał, w momencie ogłoszenia akcji „Burza”, rozkaz pozostania z oddziałem ochronnym na miejscu, podczas gdy reszta oddziału miała stawić się na koncentrację korpusu „Jodła”. Rozkaz ten zadecydował o jego dalszych losach, bo teren postoju oddziału ochronnego został zajęty przez Armię Czerwoną, już w pierwszych dniach sierpnia 1944 r.Pozostałe oddziały ruszyły na północ, na odsiecz Warszawie.
 
Oddział „Wujka” przemieścił się, wraz z wycofującą się grupą żołnierzy radzieckich, z Kolanki k. Kotuszowa w lasy Grzybowskie, gdzie został rozbrojony przez tych żołnierzy. Po opanowaniu przez Armię Czerwoną przyczółka sandomierskiego, NKWD aresztowało „Wujka”, 20 września 1944 r., w Wiśniowej. Zapewnienia (ustne) o bezpieczeństwie i opiece ze strony dowództwa oddziału Armii Radzieckiej, za udzieloną w sierpniu istotną pomoc podczas ich działań na najdalej wysuniętej linii przyczółka sandomierskiego w rejonie Kotuszowa i Szydłowa, okazały się bez pokrycia. Po przesłuchaniach w obozie przesyłkowym NKWD Nr 49 w Przemyślu, wywieziony został, 3 października, do Rosji (oficjalna data w aktach NKWD zanotowana jest jako „obróbka sanitarna internowanego”).
 
Przetrzymywany był w kilku obozach: Jagiliewo koło Riazania, Czerepowiec rejon Wołogodzki, Griazowiec i Bogorodzkoje rejon Czerepowca. Zorganizował ucieczkę z Jagiliewa, ale wszyscy jej uczestnicy zostali wyłapani, a on został ciężko pobity przez straż obozową. Pomocy medycznej udzielał mu lekarz niemiecki, przemycany nocą z sąsiedniego obozu jeńców niemieckich, gdzie były lepsze warunki, niż w obozie polskim. Piotr Kabata wspominał to wydarzenie z przykrością i dużą goryczą.
 
Kiedy 3 listopada 1947 r. przekazywano go do Polski z obozu w Brześciu (ostatni obóz NKWD Nr 284) usłyszał, stale wspominane później słowa: „ będziecie jeszcze żałować powrotu do Polski, już tam na was czekają”. Pismo No 631 dyrektora Centrum Ochrony Dokumentów Historycznych Głównego Zarządu NKWD z 17 października 1996 informuje, że nieznany jest powód aresztowania i internowania Piotra Kabaty i że nie było rozprawy sądowej.
 
Zwolniony z obozów, w których wykonywał niewolnicze prace, powrócił do kraju w stanie całkowitego wyczerpania i starał się ułożyć sobie życie w ówcześnie istniejących warunkach, podejmując pracę nauczyciela w szkole rolniczej w Kończycach k. Cieszyna.
 
W maju 1949 r. został aresztowany przez UB (w Cieszynie) i po ponad dwuletnim więzieniu w Kielcach, został oddany pod sąd, na podstawie fałszywych oskarżeń. We wrześniu 1950 roku sąd rejonowy w Kielcach skazał go na karę śmierci, pomimo licznych świadectw o działalności na rzecz ochrony Polaków pochodzenia żydowskiego oraz radzieckich skoczków i oficerów zbiegłych z niewoli niemieckiej. Po apelacji w Sądzie Najwyższym, wyrok ten został zamieniony na 10 lat więzienia. Niestrudzony żołnierz i patriota, został u schyłku życia, wynagrodzony latami gehenny w polskich więzieniach. Był więziony kolejno w Kielcach, w Warszawie przy ul. Rakowieckiej, w Płocku i Goleniowie. Często przebywał w celach z kryminalistami i był przetrzymywany w ciemnych i zimnych izolatkach. Ze steranym zdrowiem, wyszedł na wolność w lipcu 1956 roku, na „okresowe zwolnienie z powodu złego stanu zdrowia”. Zmarł 24 lipca 1979 roku i spoczywa na cmentarzu w Koniecpolu pod Częstochową.
 
Życie kapitana Piotra Kabaty można streścić krótko: służba Polsce, bez względu na koszt i niebezpieczeństwo, bez żadnych własnych korzyści. Pomimo że wojskowe zdolności Piotra Kabaty były zawsze wysoko oceniane przez przełożonych, wynagradzano go tylko trudnymi i często niebezpiecznymi zadaniami. Czterokrotnie nadano mu Krzyż Walecznych. Inne jego odznaczenia można uważać raczej za skromne: Medal Niepodległości, Srebrny Krzyż Zasługi, Medal za Wojnę 1918-1921, Medal Dziesięciolecia II RP, Medale za X i XX Lat Służby.
 
Ironią losu jest to, że nigdy nie dowiedział się o nadaniu, przez gen. Leopolda Okulickiego, Srebrnego Krzyża Virtuti Militari, w dniu Nowego Roku 1945. Kapitan w tym czasie był więźniem NKWD w Rosji, a dokument odznaczeniowy został odnaleziony i zweryfikowany już po jego śmierci (w 1999 r.). Podobnie nie dotarła do jego rąk nominacja (rozkazem gen. L. Okulickiego) na stopień majora.
 
Trwałym pomnikiem dla mjr. Piotra Kabaty, niestrudzonego bojownika i patrioty jest zachowana o nim życzliwa pamięć. Wyrazem tego są liczne wzmianki o nim we wspomnieniach i dokumentach. Ilustrują to wybrane pozycje piśmiennictwa zawierające fragmenty jego biografii.
 
P.S. Autorzy dziękują serdecznie Panu Henrykowi Myślińskiemu za duży wkład pracy redakcyjnej przy przygotowaniu tekstu do publikacji.
 
prof. dr hab. Alina Kabata-Pendias „Cicia”,
ppłk prof. Zbigniew Kabata „Bobo”,
 
Źródło: zeszytykombatanckie.pl Zeszyt 33

Jedyna kobieta wśród cichociemnych

Elżbieta Zawacka była jedyną kobietą wśród elitarnej grupy cichociemnych i drugą w historii Polski kobietą generałem. Legendą stała się jeszcze za życia. Jako kurierka Armii Krajowej przewoziła meldunki, mikrofilmy i rozkazy do Berlina i Londynu. Zmarła w 2009 roku. Dziś przypada 106. rocznica jej urodzin.
 
Rankiem 10 września 1943 roku pod Grodziskiem Mazowieckim grupa młodych ludzi z placówki Armii Krajowej „Solnica” czekała na zrzut z Londynu. Wreszcie usłyszeli silniki bombowego Halifaxa, a po chwili na niebie pojawiły się trzy czasze spadochronów. – Podbiegam do skoczków. Pierwszy z nich zdejmuje hełm. Patrzę: długie włosy, kobieta – opowiadał dowódca placówki ppor. Bolesław Szmajdowicz „Błysk”. Tym skoczkiem, jedyną kobietą pośród 316 cichociemnych, była Elżbieta Zawacka, kurierka Komendy Głównej AK.
 
„Zo” – nieuchwytna kurierka
 
Zawacka urodziła się 19 marca 1909 roku w Toruniu. Podczas studiów związała się z Organizacją Przysposobienia Kobiet do Obrony Kraju. W czasie kampanii wrześniowej 1939 roku jako żołnierz Kobiecego Batalionu Pomocniczej Służby Wojskowej walczyła w obronie Lwowa. Szybko trafiła do konspiracji i na Śląsku organizowała struktury Związku Walki Zbrojnej. Pod koniec 1940 roku została przeniesiona do Wydziału Łączności Zagranicznej Komendy Głównej ZWZ. Zostając kurierem, przyjęła pseudonim „Zo”.
 
– Jako blondynka o niebieskich oczach, świetnie mówiąca po niemiecku mogła uchodzić za Niemkę i dzięki temu podróżowała wagonami „nur fur Deutsche”, unikając rewizji – mówi Henryk Okulski, historyk II wojny. „Zo”, posługując się fałszywymi dokumentami, ponad sto razy przekraczała nielegalnie granice z III Rzeszą, przewożąc wiadomości, meldunki, rozkazy, mikrofilmy i pieniądze. Była nieuchwytna, a w 1942 roku cudem uniknęła aresztowania dzięki brawurowemu skokowi z pędzącego pociągu.
 
Stała się też znana wśród kurierów. – Nawet w konspiracji, gdzie panuje anonimowość, „Zo” była postacią legendarną – pisał inny podziemny kurier Jan Nowak Jeziorański w książce „Kurier z Warszawy”.
 
Skok do kraju
 
W lutym 1943 roku Zawacka wyruszyła w swoją najtrudniejszą misję. Jako emisariuszka komendanta głównego AK przez Niemcy, Francję, Andorę, Hiszpanię i Gibraltar dotarła do londyńskiego Sztabu Naczelnego Wodza. Spotkała się tam z przedstawicielami polskich władz, m.in. prezydentem Władysławem Raczkiewiczem oraz naczelnym wodzem gen. Władysławem Sikorskim. Przekazała im meldunki o sytuacji w Polsce, konieczności usprawnienia łączności z krajem oraz potrzebie uregulowania praw kobiet żołnierzy. – Efektem tego był dekret prezydenta Raczkiewicza nadający walczącym kobietom status żołnierzy oraz prawo do noszenia stopni wojskowych – mówi historyk.
 
Po wykonaniu zadania „Zo” zdecydowała się na powrót do kraju. Jako jedyna z 15 kobiet pomyślnie przeszła trening cichociemnych i 9 września 1943 roku wsiadła do samolotu razem z Bolesławem Polańczykiem „Kryształem” i Fryderykiem Serafińskim „Drabiną”. – Koledzy lecieli pierwszy raz do Polski i opowiadałam im o okupacyjnej rzeczywistości – wspominała Zawacka w jednym z wywiadów.
 
Kobieta generał
 
W Polsce „Zo” powróciła do działalności podziemnej. Kiedy w 1944 roku groziła jej dekonspiracja, została przeniesiona do szefostwa Wojskowej Służby Kobiet KG AK. W jej szeregach brała udział w Powstaniu Warszawskim. Po zakończeniu wojny Zawacka włączyła się w działalność antykomunistycznego Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”, za co w 1951 roku aresztowały ją komunistyczne władze. – Oskarżona fałszywie o szpiegostwo została skazana na 10 lat więzienia, ale dzięki amnestii wyszła na wolność po czterech – opowiada Henryk Okulski.
 
Pracowała potem naukowo, m.in. w Instytucie Pedagogiki i Psychologii toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Zaczęła też zbierać materiały dotyczące dziejów wojskowej służby kobiet i konspiracji na Pomorzu. Dzięki jej staraniom powstała Fundacja Archiwum i Muzeum Pomorskie Armii Krajowej i Wojskowej Służby Kobiet w Toruniu.
 
Trzy lata przed jej śmiercią prezydent Lech Kaczyński przyznał Elżbiecie Zawackiej stopień generała brygady jako drugiej Polce w historii. Pierwszą była gen. Maria Wittek, komendantka Przysposobienia Wojskowego Kobiet w okresie międzywojennym.
 
Gen. bryg. w st. spocz. prof. dr hab. Elżbieta Zawacka zmarła 10 stycznia 2009 roku, dwa miesiące przed swoimi setnymi urodzinami. Pochowano ją z wojskowymi honorami na cmentarzu w Toruniu. – Zawsze pozostawała osobą sumienia, która nad własne dobro przedkładała dobro innych, dobro ojczyzny – napisał wówczas o pani generał prezydent Kaczyński.
Anna Dąbrowska
 
autor zdjęć: Margoz/ Wikimedia 

 

Badacze IPN odkryli grób „Inki”, legendarnej sanitariuszki AK

 
Ślady po kulach i wstępne badania antropologiczne świadczą, że na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku znaleziono szczątki 17-letniej sanitariuszki Armii Krajowej Danuty Siedzikówny „Inki“ zamordowanej w 1946 r. po sfingowanym procesie.
 
Badania na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku Instytut Pamięci Narodowej rozpoczął pod kierownictwem prof. Krzysztofa Szwagrzyka, pełnomocnika prezesa IPN ds. poszukiwań nieznanych miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego w ubiegłym tygodniu.
 
W rocznicę rozstrzelania nastoletniej sanitariuszki Danuty Siedzikówny „Inki“ (28 sierpnia) opisaliśmy w „Tygodniku Powszechnym“ jej aresztowanie, wyrok i egzekucję w baraku gdańskiego więzienia. Dziewczyna była jedyną kobietą rozstrzelaną w areszcie przy Kurkowej.
 
Nastolatkę zamordowano z innym żołnierzem oddziału „Łupaszki“ podporucznikiem Feliksem Selmanowiczem ps. Zagończyk. Obydwoje zostali rozstrzelani przez oddział Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrzenego. Z uwagi na to, że przeżyli egzekucję, dowódca plutonu egzekucyjnego dobijał ich strzałami w głowę.

Czytaj więcej...

Włodzimierz Gruszczyński ps. Jach

altByły żołnierz oddziałów partyzanckich "Lotnej Grupy Bojowej" Armii krajowej (AK) Inspektoratu/Obwodu Sandomierz i oddziału "Jędrusie"; żołnierz 2. pułku piechoty Legionów 2. Dywizji Piechoty Legionów. Potem żołnierz II Korpusu Armii Polskiej we Włoszech.

Urodził się w 1919 r. w Woli Jachowej koło Kielc. Od II.1940 r. żołnierz - konspirator Związku Walki Zbrojnej (ZWZ) pod pseudonimem "Jach", a następnie AK. Od VII.1943 r. w służbie partyzanckiej do X.1944 r., odznaczony krzyżem walecznych na polu walki. Od XII.1944 r. na ucieczce w obawie przed aresztowaniem przez przewidywanego okupanta sowieckiego - do Niemiec, od VIII.1945 r. w służbie II Korpusu AP Włochy - do rozformowania wojska (Anglia, 1946). Powrót do Polski VIII.1947 r. - w kraju praca na podrzędnych stanowiskach urzędniczych.

Od 1990 r., od pozornej odwilży politycznej, przystępuje - wobec jawnie niechętnej postawy państwa (PRL) wobec historiografii obejmującej tematykę Polskiego Państwa Podziemnego (PPP) - do upamiętnienia znanej sobie historii, której był uczestnikiem. Wydał w II obiegu dwie książki o charakterze monograficznym: "Lotna Sandomierska" i "Odwet - Jędrusie" oraz powieść "Przeminęli" traktującą o wyrzuceniu znanej mu rodziny ziemiańskiej (1944) z jej posiadłości.

Treść książek in extenso autor przedstawia poniżej.

Użytkownik

Biuletyn "ODWET" nr 28