ppłk prof. Zbigniew Kabata
Ilekroć sięgnę pamięcią wstecz, w rok 45-ty, tylekroć nasuwa mi się Mickiewiczowskie westchnienie: „O roku ów”... Był to bowiem rok, jakich chyba niewiele zanotowały karty naszej historii.
Przez wszystkie poprzedzające lata wojny, pod ponurą powierzchnią okupacji rosła i rozwijała się Polska Podziemna. Od Września już pączkująca powstającymi samorzutnie komórkami, z biegiem czasu wiążącymi się w sieć, oko do oka, krzepła, gięła się i odprężała jak stal hartowna W ogniu, nabierała coraz wyraźniejszych rysów, dojrzewała, zagarniała wszystkich coraz szerzej toczącymi się kręgami. Wrastała niedostrzegalnie w codzienne życie każdego Polaka, krok za krokiem prowadząc do ostatecznego dnia, kiedy rozpękną lody i spod spływającej fali wyjrzy jej świeże, zuchowate oblicze.
Stało się inaczej. W szczytowym momencie jej rozwoju, w złoto pylnych miesiącach lata 44-go roku, spadła na nią czerwona lawina. Potworny walec przetoczył się i zmiażdżył. Porwała się w strzępy latami misternie wiązana sieć. Ale jak ugodzony śmiertelnie organizm, drgający każdym członkiem, jak rozbita maszyna, W której rozpędzone koła wciąż się jeszcze obracają, Polska Walcząca umierała ciężko. Zabrakło kierownictwa, ale porąbane członki, obracające się kółka wciąż żyły swym Własnym, półświadomym życiem, zamierając powoli, opornie.
Partyzant, brat-łata, przetrzymał i ten kryzys. Rozbijany po dziesiątki razy, rozpraszany i kupiący się znów, wyprawiony na rzemień głodnymi, chłodnymi, wszawymi latami, tym razem także dał nura uskoczył, przycupnął, a kiedy fala przewaliła wyhynął znów pod sosnami. Policzył straty, opatrzył zamek przyrdzewiałego peema i zaczął automatycznie łatać dziury i naprawiać uszkodzenia. Wiosna była piękna, lasy rozbrzmiały odgłosami swego tysiąckrotnego życia, słońce grzało, dojrzewały jagody, kiełkowały nowe nadzieje.
Nie wszystko jednak było jak dawniej. Pierwszy raz zabrakło rozkazu. Nie stało tej niedostrzegalne] ręki, kierującej jego ruchami: Mógł to sobie tłumaczyć przejściowym okresem, ale kiedy czas mijał, uczucie samotności narastało. Ulotki amnestyjne docierały do najdalszych zakamarków. Zwolna życie zaczęło się wlewać w narzuconą stalową formę, giąć pod ciężarem, toczyć obok zostawiając partyzanta samego z jego czekaniem, rosnącym zmęczeniem i zwolna wkradającą się rozterką, Przeraźliwie ciężkie brzemię spoczęło na jego barkach. Przecież, mój Boże był on tylko prostym żołnierzem.
A rozkazu nie było. Zawodziło gorączkowe nasłuchiwanie BBC, nie nadchodzili kurierzy. Tylko uparta, ślepa wiara kazała ufać
Pamiętam doskonale, kiedy chłopcy zaczęli odchodzić. Wybór był taki trudny. Otworzyła się jedyna furta powrotu w normalne życie. Na wielu czekały rodziny, wielu chciało wreszcie zacząć kłaść fundamenty pod budowane latami zamki na lodzie, wielu wprost nie mogło dalej. Nieubłagane rozumowanie podsuwało setki powodów, wytykało beznadziejność położenia. Bezpieka napierała, robiło się coraz ciaśniej.
Rozstawaliśmy się bez goryczy. Melinowało się broń, starało odciąć odchodzącym kontakty - ale więzów koleżeństwa nie mogło to zerwać.
Wiele było tamtymi czasy miejsca wokół ognisk. Na palcach można było nas pozostałych policzyć. Na nas nikt nie czekał, nasze domki z kart wiatry dawno rozsypały. Może też po prostu nie mogliśmy się
pogodzić z tym, aby skapitulować przed rzeczywistością. Zbyt wiele z siebie włożyliśmy w marzenie, aby się z dnia na dzień rozbroić i zacząć W zupełnej beznadziei pchać bezsensowny kierat codziennego Życia. Któryś z chłopców znalazł dla nas żartobliwe określenie: niezależni. Bo niby na niczym nam nie zależy.
Koniec wojny minął dla nas bez wrażenia. Miała to być przecież tylko krótka przerwa. Zawczasu już zaczęliśmy, każdy na swoim terenie, upatrywać miejsca dla zasadzek na przypuszczalnych drogach
odwrotu czerwonych, opracowywać plany koniecznych zniszczeń. Serce radowało się na myśl, ile też możemy im krwi napsuć. Byliśmy u siebie, znaliśmy od lat każdy krzaczek, każdą ścieżkę. Wiele mogliśmy zrobić.
Włóczyłem się całymi dniami z mapą w ręku. Rower między nogi, Visa na brzuch i hajda, polami, lasami. Zboża były już wysokie, kłosy smagały po nogach, skowronki dzwoniły w kryształ, pachniała
żywica, skakały koła po korzeniach. Inne dni spędzałem w stodole mej dawnej meliny, rozłożywszy mapy na sianie, lub wprost wyciągnąwszy się patrząc na strzechę i śniąc na jawie, żując długie, wonne źdźbła.
Bolszewicy cofali się przez moje zasadzki.
Cekaem zamaskowany na stanowisku, palec drgający na spuście, serce w gardle. Już słychać warkot za zakrętem. Zbliża się tuman kurzu, odkrywa się długi rząd aut.
Uwaga zapalarki! Raz - dwa - trzy... Huk! Eksplozja min. Dzwoni w uszach. Wbija się w to dzwonienie zjadliwy poszczęk maszynek. Skwir hamulców na szosie. Łoskot walących się aut. Sypią się bezładnie szare szynele, rozrzucają jak skrawki szmat na szosie. Krew wsiąka w kurz. Strzelają jeszcze z rowu? Hej, moździerze!... Plopl... Huk. Fruwają strzępy. Bić, bić, rany Boskie, wszystkie lufy! Wypalić ogniem tę hańbę, świerzb z naszej ziemi.
Spadał na krtań skurcz emocji. Żułem źdźbło szybciej i szybciej.
A w rogu nad głową duży, szary pająk, symbol nadchodzących lat, przebierał leniwie łapami, wiążąc sieć solidnie, mocno, bez pospiechu. Miał przecież dużo czasu.
Któregoś dnia, kiedy tak urzędowałem w mojej stodole, przybył do mnie starą konspiracyjną trasą konspiracyjny goniec z, depeszą od chłopców z N. „Przyjeżdżaj natychmiast. Bardzo ważne”
Chłopcy z N. (było ich trzech) byli jednymi z tych, którzy odeszli. Szczęśliwie niemolestowani wrócili do domów, zaczęli znów chodzić do budy, z całej swojej nielegalności zachowując jedynie ukradkowe
nasłuchiwanie BBC. Widywaliśmy się rzadko. Było to zbyt niebezpieczne i dla nas i dla nich. Mawialiśmy o nich z żartobliwą pogardą i może odrobiną nieświadomej zazdrości. Oni zaś przyglądali się nam z taką samą zazdrością. Niby ktoś z za kraty, spoglądający na wolnego człowieka. Widać to było wyraźnie, chociażby kiedy prosili, aby dać im Visa, ot tak, przymierzyć do garści. Ujmowali go z nabożeństwem, pieszczotliwie głaskali lufę, ważąc go W dłoni i przymykając oczy z lubością. A my dęliśmy się wtedy. Wiadomo: niezależni.
Zaintrygowało mnie to wezwanie. ]jadąc rowerem do N. usiłowałem odgadnąć: Złapali jakiś kontakt? Przyjechał ktoś z Okręgu? (Ciągle wierzyliśmy W istnienie jakichś mitycznych Okręgów.) Dostali jakąś wiadomość? Kiedy jednak zasiedliśmy na strychu we czterech, okazało się, że chodzi o zupełnie co innego.
- Widzisz, Stary, matura.
- Rozumiesz, mamy zacząć jutro.
- I będzie klapa.
- Zaraz, zaraz, pomału, od początku...
Było tak. Mając za sobą zaledwie parę miesięcy nauki, chłopcy zdawali sobie sprawę, że zdanie matury w normalnym trybie byłoby dla [nich absolutnie wykluczone. Zwrócili się więc wprost do profesorów. Chłopców znano tam dobrze. Każdy wiedział co było przyczyną ich niedociągnięć W nauce. - Wyście swoje matury zdali tam, W lesie - mówiono. Rada W radę, profesorowie postanowili dać im tematy maturalne do przygotowania, dla zachowania pozorów.
Chłopaki obkuły „na blachę”, ale ani krok w lewo, ani w prawo.
Tymczasem prawie w przeddzień egzaminów przyjechał wizytator z kuratorium i zarządził losowanie tematów.
- No to sam widzisz. Leżem i kwiczem.
- Przecież my tego za żadne wielkie anielkie nie zdamy.
- W tobie jednym nadzieja.
- Nie bardzo Widzę , co ja tu mogę poradzić. Mam was za godzinę dokształcić, czy jak?
- Nie, my już mamy plan.
- Walajcie, co mam działać.
- Wizytator mieszka W domu u dyrektora. Idź do tego żłoba i powiedz mu, żeby nie losował tematów. - Wytłumacz mu jakoś.
- He, wytłumacz...
- Umiesz pyszczyć, wymyśl coś. Dom stoi w ogrodach, dojście łatwe, podprowadzimy cię pod same drzwi,
Słowo się rzekło.
Przed kuchennymi drzwiami przełożyłem do kieszeni marynarki moją podręczną siódemczynę. Od wszelkiego wypadku. W kuchni pani dyrektorowa omal nie wypuściła talerza z ręki.
- Czy mogę Widzieć pana wizytatora?
- Ta... tak. Jest w tym pokoju.
Drzwi uchylił niepozorny człowieczek. Wyjąłem rękę z kieszeni. „Na rybę z nożem?” - przypomniało mi się. Na taką mizerotę z pistoletem?
Usiedliśmy. Plecami do ściany, drzwi kuchenne na prawo, okno po lewej, oczy otwarte, uszy strzyżące.
- Na początek chciałbym powiedzieć, że nie przychodzę tu w mojej osobistej sprawie...
- Prawdopodobnie chodzi Więc o pańskich kolegów. W lot, bestia, łapie.
- Mniejsza o to. Chciałbym z panem pomówić.
- Proszę bardzo.
Hmmm... Jak panu Wiadomo, pewna część młodzieży w czasie wojny znalazła się w lesie. Powiedziałbym, że była to najbardziej aktywna, najwartościowsza i najdzielniejsza część młodzieży. W czasie, kiedy bierniejszy element, bardziej może oportunistyczny, pozostał w domu, mając możność dokształcania się w ten czy inny sposób tamci dorabiali się dziur w skórze i wszy na grzbiecie. W normalnych warunkach dzisiaj państwo zajęłoby się tymi chłopcami dając im możność wyrównania tego handicapu, Opiekując się nimi.
- Jak sprawy stoją, są oni zadowoleni kiedy państwo o nich zapomina. Są poza prawem, muszą zająć się sami sobą, co jest czasem bardzo trudne.
- Tak, powiedzmy, że pojmuję,,," Pan jest jednym z nich, to jasne,
- Ale ja dotąd nie wiem, o co panu chodzi, konkretnie.
- Konkretnie (jechał go sęk) chodzi o to, aby pan nie losowa tematów.
- Aha, czyli... znaczy, że profesorów jużeście obrobili.
- To nieważne.
Na tle okna przespacerował się kapelusz. Dyrektor wracał do domu. Otwarły się drzwi kuchenne, trzasnęły, kapelusz przebiegł spowrotem. Trzeba kończyć, może być awantura.
- Proszę pana - ciągnął wizytator. – Dzisiaj są takie czasy, kiedy nikomu, nawet najbliższemu się nie ufa. Powiem więc panu tylko jedno... ]a nie mam zamiaru nikomu szkodzić. ]a... zresztą, co mam wiele gadać. ]a jestem ze Lwowa. Niech to panu wystarczy.
Dawaj stary, pora na fasonowy gest. Wstałem i ukłoniłem się.
- Dziękuję panu. Wystarczy W zupełności. Jestem byłym lwowskim kadetem.
- O, naprawdę? Jakże się cieszę. I... proszę pana, przepraszam za wścibstwo, ale chciałem jednak... Tamto było dla pańskich kolegów. A pan sam? Co z panem?
- Ja, proszę pana, jestem niezależny.
- …?
- Na niczym mi nie zależy. Żegnam. O... i jeszcze jedno. ]a tu będę wisiał w okolicy do końca egzaminów. Mam nadzieję, że będzie wszystko w porządku. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał lwowiakowi kolano przestrzelić.
- Panie...
Spędziłem na tym strychu dwa dni. Trzeciego dnia chłopcy przyszli, powiewając świadectwami. Wszyscy zdali.
Moje okno wychodzi na róg ulicy. Na rogu kolorowo mrugają kontrolne światła. Ruch jest niewielki. W południe chodnik tętni stukotem dżie31ątek małych stóp. Dzieci biegną z pobliskiej szkoły.
Piskliwe łosiki srebrzą się wśród ścian. Emeryt z naprzeciwka wychodzi na codzienny spacer z regularnością zegarka. Zawsze o tej samej porze skrzypi furtką listonosz. Wieczorem miękki mrok łagodzi granitowe kontury. Kroki pojedynczych przechodni brzmią głucho wśród ciszy. Spokój. Nawarstwiony dziesiątkami lat. Zwykłe ludzkie życie, przepływające za moim oknem.
Siedzę i myślę o roku 45-tym. O chłopcach z N. O niezależnych. O dziecinnych głosikach za oknem. O ile mi wiadomo, moi maturzyści pokończyli już studia. Jeden z nich ożenił się nawet, córkę ma.
A niezależni? Większość już nie żyje. Wielu czeka po więzieniach na swoją kolej. Nieliczni szczęściarze wyrwali się z Kraju.
Może właśnie teraz wyglądają - jak ja - przez jakieś okno i myślą: Czy tamci nie zrobili lepiej? Czy nie należało przygiąć karku, zejść w głąb, zacząć pracować najzwyklej, dodawać, mnożyć? Jak białe
ciałka krwi ratować zagrożone gangreną ciało?
Potoczyło się życie obok partyzanta, wsią, miastem, za oknem. Nie dano nam wystrzelić ostatnich naboi i chodzimy teraz w błędnym kręgu, potykając się o kamienie przeróżnych rocznic i wracając stale do punktu wyjścia. Tragikomiczne niewypały, uboczny produkt wojny. Ciężko nam wyjść z poza naszych okien. Tylko to pytanie stuka o szyby: Czy rzeczywiście jesteśmy już tak zupełnie niepotrzebni, dlatego że dla samych siebie nie umieliśmy matur pozdawać?
(To opowiadanie wydrukowane było w londyńskim piśmie literackim
„Wiadomości”, Nr 270, czerwiec, 1951.)