foto1
foto1
foto1
foto1
foto1



Powstanie Warszawskie oczami Niemca

Mathias Schenk, czyli Warschaukoller
 
W książeczce wojskowej wpisano mu 19 walk wręcz na noże i bagnety. Wszystkie w warszawskich piwnicach. – Piwnice, to była druga Warszawa – mówił 60 lat później Mathias Schenk. – Kiedy walczysz wpiwnicy jest cicho, nic nie widzisz. Byłem szybszy, zabiłem tego Polaka.
 
Było ich w domu czterech braci. Mathias najmłodszy. Kiedy w 1940 roku Niemcy wkroczyli do belgijskiego Bülingen, miał 14 lat. Starsi bracia uciekli. Dwaj w głąb Belgii, jeden ukrywał się w okolicy. W końcu złapało go gestapo. Wrócił do domu po kilku latach z frontu wschodniego. Był ciężko ranny.
 
Na domu Schenków nie było hitlerowskiej flagi. Były na innych. U sąsiadów, którzy przestali mówić guten Tag, a zaczęli heilować. Bülingen to mała wioska na belgijsko-niemieckiej granicy. Niemieckojęzyczna. Więc po zajęciu Belgii Hitler potraktował ją nie jako zdobycz, ale jako wyzwolony kawałek Niemiec.
 
Łapanka na kierowcę
W lecie 1943 roku założył niemiecki mundur. Na ochotnika. Niemcy najpierw szukali chętnych do SS, potem do nowej brygady szturmowej. Nikt się nie zgłaszał. Potem ogłosili, że szukają kierowców ciężarówek. Schenk się zgłosił. Chciał pojeździć. Dostał mundur, szoferskie gogle i przydział do jednostki pod Bonn. W jednostce porucznik Fels szybko rozwiał złudzenia. O ciężarówkach nie było mowy.
 
Do pociągu wsiadają kilka dni po zamachu na Hitlera. Prowiant na 2 dni, czerwone wino w 20-litrowych bańkach. Myśleli, że jadą do Francji – to dobrze, bo tam łatwiej zwiać. Do Polski wjechali 1 sierpnia. Schenk poznał, że to Polska, bo było płasko, a chałupy miały słomiane strzechy. Nagle pociąg znalazł się pod ostrzałem. Przez pola biegł niemiecki żołnierz, zakrwawiony, w podartym mundurze. Krzyczał, że w Warszawie wybuchło powstanie.
 
Transport 46. batalionu szturmowego pionierów, w którym służył Schenk, był ostatnim, jaki wjechał do Warszawy.
 
Sturmpionier – najgorsza funkcja
Batalion szedł przed jednostkami SS, oczyszczając drogę i udostępniając wejścia do atakowanych budynków. Do Warszawy wchodzili pod ostrzałem. Polaków nie było widać, ale strzały padały niemal z każdego domu. Schenk chciał schronić się w jednej z kamienic. Na schodach leżały trupy cywilów zabitych strzałem w czoło.
 
3 sierpnia do 46 baonu dotarł oddział SS. Wyglądali dziwnie: brudni, pijani, bez dystynkcji – do ataku poszli z marszu. Dowodził wysoki chudy oficer w czarnym skórzanym płaszczu. Właściwie nie tyle dowodził, co popędzał ich z tyłu, zawsze dobrze schowany przed ostrzałem. Był to złożony z kryminalistów oddział Oskara Dirlewangera.
 
Przyjechał czołg, ale został trafiony. Załoga drugiego wahała się podejmować walkę. Wtedy SS-mani wypędzili z okolicznych domów kobiety i dzieci. Wsadzili je na pancerz. Jedno z dzieci spadło pod gąsienicę. Matka wpadła w histerię. SS-man strzelił jej w głowę. Inne żywe tarcze próbowały uciekać. Do tych też strzelano. I jeszcze do cywilów, którzy wychodzili z piwnic zdobytych domów. Do wszystkich.
 
Zostało trzech
Pierwszą walkę wręcz stoczył w pokoju jakiejś kamienicy. Siedzieli w nocy we trzech. Wyżej i niżej byli powstańcy. Walczyli co chwilę na bagnety. O świcie zostało ich dwóch. Kolega leżał z poderżniętym gardłem.
 
Walk wręcz wpisano mu do książeczki wojskowej 19. Awans na kaprala dostawało się automatycznie po 15 takich potyczkach.
 
Domy otwierało się łomem, trotylem albo wiązką trzech granatów. Jeżeli ładunek miał być założony z prawej strony, najpierw skrobało się w drzwi po lewej. Za drzwiami Polacy nasłuchiwali i strzelali. Na Starym Mieście Mathi Schenk „otworzył” tak drzwi powstańczego szpitala. Na podłogach leżeli Polacy i ranni Niemcy, SS-mani Dirlewangera, rozstrzelali wszystkich rannych. Potem gwałcili pielęgniarki. Nagie popędzili na plac Piłsudskiego i tam powiesili. Takich obrazów Schenk widział więcej. Szpitale, piwnice, poddających się powstańców, rozstrzeliwanych przez bandytów Dirlewangera. W nocy budził się z krzykiem. Majaczył. Niemcy nazywali to: Warschaukoller, czyli warszawski szał.
 
Za Warszawę dostał potem Żelazny Krzyż II klasy. Z oddziału, z którym przyjechał do Warszawy zostało 3 żołnierzy.
 
Na zachód
Pierwszych Rosjan na drugim brzegu Wisły Mathi Schenk zobaczył 14 sierpnia. Czołgami podjechali do brzegu i zaraz wycofali się między budynki. Kilka miesięcy później zaczęli uciekać przed tymi czołgami. I przed SS, która wieszała uciekinierów. Rosjanie tropili ich ślady na śniegu. Ścigali jak zwierzęta. Nieprzytomnego Schenka znaleźli w rowie polscy chłopi spod Gniezna. Nie dobili - uratował go różaniec od matki.
 
W wiosce Ochodzy, u braci Brzewińskich doczekał końca wojny. Miejscowi wołali na niego Mateusz, on nazywał Brzewińskich „ojcem” i „wujem”. „Ojciec” zamurował w ścianie jego książeczkę wojskową. Te 19 walk na bagnety raczej by mu nie pomogł podczas przesłuchań w Trzemesznie.
 
W 1946 roku Brzewińscy dali mu na drogę 200 zł, chleb i masło. Przez Warszawę, polskie areszty i obóz w Berlinie, przez 3 miesiące wracał do domu. W domu Belgowie go nie chcieli. Wtedy każdy bez dokumentów mógł powiedzieć, że jest Belgiem. Potem wracał do Polski. Aż 32 razy w latach 80. woził furgonetką jedzenie, ubrania, pamprersy – do Ochodzy. Tam, gdzie przeżył.
 
Był też w Warszawie. Spotkał się z weteranami powstania. Jeden znich opowiadał, jak 1 sierpnia ostrzelał ostatni pociąg niemiecki wjeżdżający do miasta. Nikt nie mówił o piwnicach i walce na bagnety. Nikt też nie wspominał, czy podobnie jak Schenk budzi się w nocy i liczy wszystkie widziane w Warszawie śmierci. Nikt nie mówił o Warschaukoller.
 
RYSZARD PARKA 
1 sierpnia 2013
Dziennik Zachodni

Apel skazanych

 
W obozowym szpitalu w KL Auschwitz - "szprycowanie" - wspomnienia lekarza, więźnia - Czesława Jaworskiego 31070...

 
" Nie zawsze jednak wszystko odbywało się tak spokojnie i składnie. Zdarzały się wypadki, że skazany zorientował się, co mu grozi, i zaczynał się bronić, wówczas wszyscy tam obecni z esesmanem na czele musieli go siłą przytrzymywać. Szczególnie podobno duzo kłopotu mieli z grupą trzydziestu dziewięciu chłopców w wieku od trzynastu do siedemnastu lat, których przywieziono do Oświęcimia z Brzezinki. Były to dzieci gospodarzy z Zamojszczyzny , których po skonfiskowaniu ich ziemi i stworzeniu na ich terenach wielkiego majątku SS - wraz z całymi rodzinami przywieziono do Brzezinki i tam stopniowo wygazowano. 

Została tylko wspomniana grupa chłopców, których przysłano na nasz blok, mówiąc im, że będą zatrudnieni w szpitalu. Myśmy też w to uwierzyli i zajęli się nimi, dając im przede wszystkim jeść. Któryś z pflegerów poinformował ich o warunkach naszej pracy w szpitalu obozowym i nieopatrznie wspomniał o "szprycach". Nagle wieczorem tego samego dnia dowiadujemy się, że wszyscy mają być "zaszprycowani" i że już esesman, który ma tym kierować. Tylko łzy w oczach niektórych z nas w chwili, gdy ich z naszej sali zabierano, oraz mimowolnie zaciśnięta pięść z oburzenia i bezsilnej wściekłości były odpowiedzią na ten, wołający o pomstę do nieba, mord niewinnych dzieci. Gdy ich nagich ustawiono na dole przed wspomnianą wyżej kotarą, zorientowali się, i zaczęli opierać się, jak mogli. 
Przeraźliwy krzyk jednego z nich:
" Za co mnie mordujecie, przecież nic złego nie zrobiłem? " - słyszeli chorzy na wszystkich salach parterowych naszego bloku. "
 
Czesław Wincenty Jaworski
Viktor E. Frankl
 
 
 
 
 

Na piątą Rocznicę śmierci Zbigniewa Kabaty

Bezsenność
 
Dlaczegoś dziś spać nie mogę. 
Zgiełkliwa zgraja słów sypie na 
oczy me trwogę, w mozolną 
wiedzie mnie drogę i strzeże bramy 
snów.
     Sieję przez myśl miałkie słowa jak 
     dokuczliwy pył.
     Znajduję co się w nich chowa,to 
     znów zapominam od nowa.
     Już mi nie staje sił.
Muszę zaprzestać zmagania, muszę 
odłożyć broń.
Niech się myśl moja nie słania w 
obmierzłym wysiłku czuwania, 
larum nie bije skroń.
     Niechaj mi łaska wspomnienia 
     rzuci gałązkę bzu.
     Niech spokój długiego cienia 
     usiądzie u mego ramienia, 
     otworzy bramę snu.

Odszedł "Vis" mjr Wojciech Targowski

W wieku 92 lat, 26 kwienia 2017 roku odszedł  
 
mjr w st. sp..Wojciech Targowski ps. ,,VIS”.
 
Był  żołnierzem Armii Krajowej  oddziału „Ponury- Nurt”, podczas II wojny światowej walczył o niepodległość Polski, która jak często podkreślał – była dla niego najwyższą wartością. 
 
Ś.P. Wojciech Targowski był wieloletnim przyjacielem sandomierskiego “Strzelca” i  Honorowym Członkiem Jednostki Strzeleckiej w Sandomierzu  im. 2 Pułku Piechoty Legionów Armii Krajowej. Wieloletni Przyjaciel Środowiska Jędrusiów.
 
Spoczął na Cmentarzu Katedralnym.

Egzekutor

Spowiedź żołnierza AK, wykonawcy wyroków śmierci
 
     - Spełniły się moje marzenia; byłem człowiekiem bez skrupułów... Byłem gorszy od najpodlejszego zwierzęcia. Byłem na samym dnie bagna ludzkiego. A jednak byłem typowym żołnierzem AK - wspominał po latach, podczas pobytu w USA, bohater książki Stefan Dąmbski. 
     Traktujący odbieranie życia innym, także w nie zawsze uzasadnionych okolicznościach, za obowiązek wobec ojczyzny, Dąmbski na łamach "Egzekutora" wyjawił szczegóły wykonywanych przez siebie akcji likwidacyjnych. - Tytułowy "Egzekutor" pyta w swym tekście po latach, czy stał się mordercą - podkreśla Zbigniew Gluza, dyrektor Ośrodka Karta, który fragmenty wspomnień Dąmbskiego opublikował już w 2006 r. 
     Na pytanie w jakim celu zdecydował się on wyjawić szczegóły swej - nie przynoszącej chluby Armii Krajowej - profesji, we wstępie do publikacji Gluza odpowiada: - Najwyraźniej z niezgody na rozpowszechniony obraz wojennego bohaterstwa. Z poczucia winy (co mocno poświadcza jego rodzina), że pozbawił tylu ludzi życia - zazwyczaj na rozkaz, lecz czasem bez wyraźnych poleceń, a bywało, że zupełnie przez przypadek. Mógł pozostać, jak inni, za wygodną fasadą działań heroicznych i poniesionych ofiar, nie ogłaszając swoich wątpliwości. Pisał jednak, w przekonaniu, że wojna powinna być przestrogą, nie zaś - zachętą do bohaterstwa. 
 
     Dąmbski brał udział w egzekucjach zdrajców od 1942 r., odkąd, jako szesnastolatek, został żołnierzem AK. Używał pseudonimu "Żbik I"; w latach 1942-1944 był członkiem grupy dywersyjnej Placówki AK Hyżne (Podobwód AK Rzeszów-Południe). Wstępując do AK - jak przyznawał - spełniał nie tylko patriotyczny obowiązek, ale liczył na emocjonujące życie. Choć początkowo wykonywał mało ambitne zadania przenoszenia meldunków, przypadek sprawił, że szybko został "egzekutorem", żołnierzem konspiracji wykonującym wyroki śmierci na konfidentach. 
     Pierwszą ofiarą Dąmbskiego padł jego niedawny kolega - Jerzy, współpracownik Gestapo. Dąmbski sam zaproponował swemu przełożonemu likwidację zdrajcy. Od tego czasu brał udział w wielu akcjach dywersyjnych. Zabijanie skazanych przez konspiracyjne sądy uważał za odpowiednie dla siebie zajęcie. - Nie przeczę, że mnie i takim jak ja życie dywersyjne było bardzo na rękę. Nie musiałem chodzić do szkoły, której w młodych latach nie lubiłem, nie musiałem pracować fizycznie, nie miałem także żadnych zobowiązań rodzinnych i nie musiałem się martwić o to, co jutro włożę do garnka - przyznawał po latach akowiec. 
     Ofiarami Dąmbskiego i jego współtowarzyszy z oddziału padali zarówno Niemcy, jak i kolaborujący z nimi Polacy. W egzekucjach skazańców Dąmbski doszedł do niebywałej wprawy. Często zgłaszał się do udziału w zasądzonej egzekucji na ochotnika; jego przełożeni wiedzieli, że nie zawiedzie. Podczas egzekucji zawsze zachowywał zimną krew, wyzbywał się skrupułów, działał rutynowo. Przed uśmierceniem utrzymującej kontakty z Gestapo Jadwigi Pierożanki, pozwolił jej na modlitwę i pożegnanie się z bliskimi. Po dziesięciu minutach niewzruszony wykonał wyrok. 
 
     - Ponieważ nie robiło mi różnicy, czy ja żyję, nie dbałem zupełnie o to, czy żyją inni. Strzelałem do ludzi jak do tarczy na ćwiczeniach, bez żadnych emocji. Lubiłem patrzeć na przerażone twarze przed likwidacją, lubiłem patrzeć na krew tryskającą z rozwalonej głowy - przyznawał bez ogródek. Jak wyjaśniał, zabijanie innych wcale nie przeszkadzało mu być religijnym. - Idąc nieraz na roboty, robiłem po cichu układy z Panem Bogiem, że jeśli mi się poszczęści i danego skurczybyka odpowiednio naszpikuję ołowiem, to przez następny tydzień będę dobry i czysty w myśli, mowie i uczynku - wspominał. 
     Według niego, na powodzenie akcji likwidacyjnych - oprócz dobrego uzbrojenia i przygotowania fizycznego - wpływało wiele czynników, przede wszystkim: zaufanie do współtowarzyszy z konspiracji. Liczyło się też opanowanie strachu i nerwów oraz czujność. Niekiedy o pomyślnym zakończeniu egzekucji decydował jednak czysty przypadek. 
     Często on także przesądzał o tym, że w czasie akcji akowcy likwidowali przez pomyłkę osoby, które nie były skazane wyrokiem śmierci. Podczas pobytu w Rzeszowie na jednej z "robót" zastrzelili niewinnego policjanta, jak się później okazało, współpracującego z AK. Likwidacja niewinnych osób przydarzała się Dąmbskiemu kilkakrotnie. 
     Nie we wszystkich akcjach dywersyjnych AK zadaniem "Żbika I" było likwidowanie rodaków. Gdy jesienią 1943 r. Niemcy zaczęli wycofywać się z frontu wschodniego AK zajęło się - jak to określił Dąmbski - "wyrównywaniem rachunków z volksdeutschami". 
    Po rozpoczęciu akcji "Burza" na Rzeszowszczyźnie 26 lipca 1944 r. oddział Dąmbskiego - awansowanego do stopnia kaprala AK - brał udział w rozbrajaniu wycofujących się na Zachód Niemców. Żołnierzy Wehrmachtu akowcy przekazywali Sowietom, na miejscu likwidowali natomiast funkcjonariuszy nazistowskiego aparatu terroru, przede wszystkim gestapowców. Przechwytywano także niemiecki sprzęt, w tym samochody. 
 
     Latem 1944 r. Dąmbski przeczuwał, że wojna nie potrwa zbyt długo. Obawiał się, że po rozwiązaniu AK nie odnajdzie się w nowej rzeczywistości. - Może trzeba będzie złożyć broń, przejść do cywila i co wtedy? Kończyć szkoły? Zacząć uczciwie pracować na życie? - pytał niepewny swej przyszłości. 
     Po wkroczeniu Armii Czerwonej na Rzeszowszczyznę, Dąmbski przekonał się na własne oczy o prawdziwych zamiarach Sowietów względem Polski. W związku z rabunkami jakich dopuszczali się czerwonoarmiści na polskich wsiach, egzekutor poprzysiągł im zemstę. Sam padł jednak ofiarą NKWD - został aresztowany i przewieziony do Sandomierza celem przesłuchania. Tam zgodził się wstąpić do 1 Armii Wojska Polskiego gen. Zygmunta Berlinga. 
     Przydzielono go do 2 Zapasowego Pułku Piechoty w Rzeszowie. Po pewnym czasie zbiegł z armii i powrócił do Nieborowa, aby walczyć w partyzantce. Wstąpił do tzw. lwowskiej Czternastki (kompanii dywersyjnej 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich), dowodzonej przez Dragana Sotirovica, "Drażę" - byłego kapitana armii jugosławiańskiej. Od tej pory Dąmbski uczestniczył w akcjach odwetowych na ukraińskiej ludności cywilnej, w zemście za zbrodnie przeprowadzane na Polakach przez UPA na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Podczas napadów na Ukraińców - pisał dywersant - nie okazywano żadnej litości. 
     Pod koniec wojny Dąmbski wymierzał sprawiedliwość komunistycznym działaczom i milicjantom. W tym czasie był już ścigany m.in. za dezercję z wojska. Zaocznie skazano go na karę śmierci. Uratował się dzięki przerzutowi do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec. Tam służył w kompanii wartowniczej w pobliżu Norymbergi. 
     Jak wielokrotnie przyznawał po latach, po wojnie trudno mu było odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Długo szukał zajęcia dla siebie - był piłkarzem, a po wyjeździe do USA w 1950 r. próbował swych sił m.in. w handlu i w transporcie. 
 
     Na emigracji dręczyła go jednak pamięć o osobach, którym odebrał życie. - W imię czego i co nas skłoniło do popełniania czynów, które w cywilizowanym świecie równały się prawie morderstwu? (...) Naszym obowiązkiem było pokazać światu, że Polak nigdy się nie podda i że za "waszą i naszą wolność" będzie ginął z uśmiechem na ustach. Ale w rzeczywistości też często, póki żył, mordował wszystkich, którzy nie byli po jego stronie lub też nie zgadzali się z jego ideami - z zupełną aprobatą naszego dowództwa - podkreślał. 
     Dąmbski zginął śmiercią samobójczą. Odebrał sobie życie 13 stycznia 1993 r. w Miami. 
     Wiarygodność jego relacji zakwestionowało środowisko Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej (ŚZŻAK). Członek Koła ŚZŻAK w Tyczynie Mieczysław Skotnicki zarzuca tytułowego egzekutorowi mijanie się z prawdą w wielu miejscach oraz osobisty sadyzm, który negatywnie wpływa na wizerunek AK. 
     Historyk Grzegorz Ostasz z Rzeszowa podkreśla, że choć przy pisaniu wspomnień w USA Dąmbski mógł dawać się ponieść fantazji, to większość przedstawionych przez niego opowieści to fakty. Jak przypomina, tylko późną wiosną 1944 r., w ramach akcji "Kośba", członkowie AK obwodu rzeszowskiego wykonali wyroki śmierci na ponad 100 konfidentach i zdrajcach. 
     Niezależnie od liczby egzekucji, w którym uczestniczył Dąmbski, pod koniec życia zdobył się on na rachunek sumienia. - Za późno dziś, by prosić kogokolwiek o przebaczenie, tak się ludziom życia nie przywróci. Niech to będzie jeszcze jedno ostrzeżenie dla przyszłych pokoleń i różnych organizatorów politycznych. Niech pamiętają, że każda wojna to tragedia, że w niej zawsze giną ludzie młodzi, mający całe życie przed sobą - i to giną niepotrzebnie - apelował były akowiec.

Wyrok na Reslerze i Rüpercie

     Zimą 1943 r. terror niemiecki gwałtownie się nasilił toteż Stach Wiącek, jeden z zastępców dowódcy Józka Wiącka, coraz częściej namawiał mnie, abym przestał ryzykować, i skończył z przyjmowaniem pacjentów w domu, bo mogą mnie w końcu zaskoczyć i źle się skończy. Radził, abym koniecznie przeniósł swój gabinet do kwater oddziału partyzanckiego. Józek Wiącek „Sowa" był dzielnym, odważnym człowiekiem, jako dowódca odznaczał się zdecydowaniem  i podejmowaniem takich decyzji, aby przy minimalnym zagrożeniu własnych współtowarzyszy byty szanse na powodzenie akcji. Władysław Jasiński zginął od kul żandarmów ze Staszowa, którymi dowodził Resler. On pierwszy zaczął strzelać do Jasińskiego, Tosia i Goryckiego. Na grobie Jasińskiego w Sulisławicach „Jędrusie" przysięgali pomścić śmierć swego dowódcy. Resler o tym wiedział, był w niebezpieczeństwie. Często strzelał już z daleka do nieznanych mu osób, jeśli tylko kogoś o coś podejrzewał. 
     Dzisiaj trudno powiedzieć czy śmierć Jasińskiego i innych kolegów była efektem penetracji wywiadu niemieckiego, czy też była tylko przypadkiem. Niemcy, którzy tego dnia znaleźli się w Tursku, najechali na dom Kabatów, trafili na świniobicie, za co wówczas karano śmiercią. Zięć Kabatów, Tadeusz Wołoszynowski, najprawdopodobniej chcąc się uratować powiedział Niemcom, gdzie się znajduje Jasiński - „Jędruś", widocznie liczył, że będą się bronić, a w takiej sytuacji ułatwią mu ucieczkę. Niemcy jednak zaskoczyli naszych chłopców całkowicie, a na domiar złego było ich w domu Wiącków niewielu i mieli mizerne uzbrojenie. Mieli wprawdzie kilka pistoletów i parę granatów, które być może były bez zapalników, bo nie eksplodowały. Dlatego też w przypadku zaatakowania większej grupy dobrze uzbrojonych Niemców nie mieli szans. 
     Resler - niemiecki sadysta, nienawidzący Polaków, choć się wśród nich wychował, jak na ironię miał na imię Jędruś. W okresie międzywojennym postrzelił mieszkańca Sielca, który zmarł. Wtedy Resler obawiając się kary uciekł do Niemiec i tam u nazistów przeszedł „szkołę zabijania". Po wrześniu 1939 r. wrócił do swojej niemieckiej wsi w Polsce. Podczas likwidacji getta w Staszowie strzelał do ludzi z dubeltówki śrutem, tak jak na polowaniu strzela się do zwierzyny. Przy Reslerze nawet bliski znajomy czy wspólnik nie był bezpieczny, jeżeli nie był Niemcem. 
     Nasz wywiad wspólnie z członkami BCh długo rozpracowywał możliwość wykonania na nim wyroku śmierci. Dopiero po kilku zasadzkach Resler wpadł w ręce sprawiedliwości. Było to pod koniec marca 1943 r. kiedy jadąc z drugim żandarmem na  rowerze z Rytwian do Sieka trafił na zasadzkę, która się udała. Został postrzelony w prawą rękę. Ostrzeliwując się z lewej ręki usiłował uciekać, ale następna kula zwaliła go z ziemię i była dla niego ostatnią. I tak dzisiaj ta nasza ziemia kryje zarówno zbrodniarzy, jak i ich ofiary. 
     Po wykonaniu wyroku na Reslerze został wysłany list do komendanta żandarmerii w Staszowie Rüperta o następującej treści: „Rüpert, jestem w niebie, czekam na ciebie — Resler". Po otrzymaniu i przeczytaniu tego listu, Rupert tak się przeraził, że połączył dwa posterunki żandarmerii rytwiański i staszowski, aby mieć lepszą obstawę i ochronę. Wziął także na zakładników 16 chłopów z Grzybowa, którzy mieli być rozstrzelani w odwecie za śmierć Reslera. Kapitan AK Kabata ps. „Wujek" (ojciec „Boba") udał się do wdowy po Reslerze i oświadczył jej, że jeżeli stanie się coś tym zakładnikom to zginie ona i trzech jej synów. Była to forma zastraszenia, bo wykonanie tego nie było wcale łatwe. Tylko jeden 10-letni syn przebywał w domu z matką, drugi pracował na Gestapo w Kielcach, a trzeci był na froncie wschodnim. „Wujek" oświadczył jej, że ten ostatni zginie zaraz, gdy przyjedzie na urlop lub pogrzeb matki i braci. 
     Nie była to rycerska forma postępowania wobec kobiety, ale chodziło przecież o skutek (uratowanie 16 osób), a ten był natychmiastowy. Reslerowa jeszcze tego samego dnia pojechała na posterunek do Stopnicy, gdzie więziono zakładników i spowodowała ich zwolnienie. Niemcy, aby wyjść z twarzą powiedzieli im, że śledztwo wykazało, iż Resler został zabity przez żydów z zemsty i dlatego żandarmeria wspaniałomyślnie zwalnia chłopów, którzy są niewinni. 
     Reslera pochowano na cmentarzu w Sielcach. W przemówieniu nad grobem niemiecki pastor Scheffer długo rozwodził się na temat zasług, jakie Resler oddał III Rzeszy i Führerowi, używając zwrotu, w którym porównał rany na głowie zabitego do ran Chrystusa po koronie cierniowej, czyniąc ze zbrodniarza niemal męczennika wiary. Na koniec powiedział jeszcze, że kule polskich bandytów przerwały nić życia niemieckiego nadczłowieka. Jasnym więc stało się dla wszystkich z czyjej ręki zginął ów zwyrodnialec. 
     Żyło jeszcze wielu Niemców podobnych Reslerowi, a jednym z nich był właśnie Rüpert. Wyrok na Rüpercie zdawał się być niewykonalny, ponieważ komendant staszowskiej żandarmerii po otrzymaniu wysłanego przez nas listu stał się jeszcze bardziej ostrożny. Ponadto późną jesienią wyjechał na urlop do Reichu. Rüpert chwalił się, jak opowiadał później jego kierowca, że ma bardzo miłą żonę i troje dzieci. Kocha swoją rodzinę Wyjeżdżając na urlop szykował prezenty, dla żony biżuterię (oczywiście własność pomordowanych Żydówek) oraz upominki dla dzieci zrabowane z żydowskich domów. Pani Rüpertowa może nawet nie wiedziała, w jaki sposób jej mąż nabył te rzeczy. Jak podwójne oblicze może mieć człowiek? W stosunku do jednych zbrodnicze, a dla drugich, czyli rodziny i Niemców — czułe i ludzkie. 
     W zlikwidowaniu Rüperta pomógł nam pewien przypadek. W Staszowie był sklep papierniczy prowadzony przez panią Eugenię Mrówczankę. Pani Gienia wraz z panią Nowakową, siostrą pani Bieniowej z Osali, prowadziły punkt wysyłki paczek dla jeńców wojennych i więźniów obozów koncentracyjnych. Zawartości tych paczek były w większości dostarczane przez „Jędrusiów" i stąd nasza znajomość z tymi paniami. W staszowskim ratuszu, w sklepie z artykułami papierniczymi klientów spotykała bardzo miła obsługa. Pewnie to dzięki bardzo sympatycznej i miłej pani Gieni często do sklepu przychodzili mężczyźni. W sklepie tym kupowali też nieraz Niemcy. 
    Gdzieś pod koniec grudnia 1943 r. kierowca samochodu osobowego staszowskiej żandarmerii, z pochodzenia Ślązak, kupując w jej sklepie świąteczne kartki, zauważył, że pani Gienia jest smutna i dodał — na pewno pani dzisiaj płakała. Spytał ją więc o powód zmartwienia mówiąc, że nie może pozwolić, by z tak pięknych oczu spływały łzy. Zapytał więc wprost, jak może jej pomóc. Pani Mrówczanka opowiedziała mu o chorobie swojej matki. Skarżyła się, że to przez wojnę nie może dostać dla niej lekarstw. Wówczas kierowca oświadczył, żeby się nie martwiła, bo on jutro jedzie do Kielc, by przywieźć wracającego z urlopu w Reichu komendanta staszowskiej żandarmerii Rüperta i na pewno będzie miał czas wpaść do apteki w Kielcach — „nur für Deutsche" (tylko dla Niemców). Apteka ta jest bardzo dobrze zaopatrzona i na pewno dostanie tam wszystkie potrzebne jej leki. Musi mu tylko dostarczyć recepty, a on czuje się zaszczycony, że będzie mógł jej pomóc. 
     Pani Gienia przyniosła mu recepty, sama zaś nie mogła się doczekać godziny zamknięcia sklepu, zaproszona była bowiem na kolację do Ossali, do której trzeba było przejechać leśną drogą około 18 km, tam bowiem miała spędzić wigilię. Miała tam również spotkać Józka Wiącka ps. „Sowa", dowódcę „Jędrusiów", którego darzyła sympatią. 
     Zorganizowanie zasadzki i wykonanie wyroku na Rüpercie umożliwiła nam więc pani Gienia. 
 
płk dr Mieczysław Korczak ps. Dentysta
Tekst pochodzi z książki "Życie na włosku"   
 

Praca wywiadu Obwodu AK Sandomierz

Leon Torliński - Kierownik wywywiadu Obwodu AK Sandomierz VII 1942 do VIII 1943 r. kier. wyw. Inspektoratu Okręgowego od VII 1943 do 27 VII 1944 „Akcja Burza” – lipiec 1944 r. listopad 1944 – oficer operacyjny 2 Dyw. Piech. Legionów AK
 
O tyle było to trudne, iż w środowisko miał mnie wprowadzić człowiek, jak się okazało, zupełnie nieodpowiedzialny. Dopiero po kilku tygodniach dotarłem do podoficera – kierownika wywiadu wojskowego. Sieć tego wywiadu nie została naruszona, nie wymagała więc odnowy. Gorzej było z kontrwywiadem, ten prawie nie istniał. W dojściu do właściwych ludzi pomocne okazały się Panie: Makowska, Grzybowska i Majewska, znane wszystkim z prowadzenia tajnych kompletów. Dzięki Nim mogłem również dotrzeć do mło­dzieży. Siatkę wywiadu uzupełniłem grupami dziewcząt i chłopców. Dziewczęta zostały kurierkami, łączniczkami, chłopcy zaś uzupełnili siatkę wywiadu wojskowego, otaczając „opieką” wszystkie transporty przechodzące przez most kolejowy na wschód i powracające z frontu wschodniego. W owym czasie dysponowaliśmy kompletem informacji o transportach wojskowych, które przejeżdżały przez stację w Sandomierzu. Wszyscy dyżurni ruchu byli w służbie AK; polski zawiadowca był zaprzysiężonym członkiem tej organizacji, co pozwalało mieć wgląd w dokumenty kolejowe informujące o poszczególnych transportach. Informatorzy przeszli szczegółowe przeszkolenie: przekazywali mi sposób oznaczania transportów, co po odszyfrowaniu oznaczało, np. '360 Dina-Tru', tj. 360 Kompania Zaopatrzeniowa. Wywiad, o którym mówię, pracował na rzecz naszej Komendy Głównej, aliantów, a także na rzecz frontu wschodniego. Pracę naszą ceniono wysoko. Alianci byli na bieżąco informowani o ważniejszych ruchach Niemców, o podejmowanej na terenie Reichu produkcji. Te wiadomości były podstawą do przep­rowadzania niszczących bombardowań. Wywiad więc funkcjonował. Kontrwywiad zaś należało odbudować. Sięgnąłem więc do ludzi miejscowych, osób cywilnych, policji. Zgodnie z sugestią Komendanta Obwodu AK przeniknąłem do koszar wojskowych, do żandarmerii, do gestapo, dzięki Niemcom, którzy zachowali wrogość do ustroju.
 
Działalność taka pozwoliła nam uwolnić wielu aresztowanych przez gestapo naszych ludzi. Pewnego razu mój informator z gestapo powiedział, że Niemcy mają jakąś ważną listę, a że on nie znał niemieckiego, należało znaleźć kogoś, kto znając niemiecki, mógłby pozyskać ów dokument od zwerbowanego gestapowca. Natychmiast się zdecydowałem. Po uzgodnieniu miejsca i terminu spotkałem się z Niemcem w restauracji. Wówczas on pokazał mi tę listę, na której widniały nazwiska 72 mieszkańców Sandomierza, głównie lekarzy, adwokatów. Dokument był podpisany – Narcyz Płonczyński. Osiągnąłem swój cel. Ów Płonczyński dawno budził nasze podejrzenia, ale nie przypuszczaliśmy, że to takie groźne. Decyzja mogła być tylko jedna. Zwołałem sekcję egzekucyjną, by jak najszybciej wykonać wyrok na kolaborancie. (Właściwie wyrok wydano wcześniej, ale ze względu na przewidywane represje, odsuwaliśmy go w czasie). A teraz nie było co zwlekać, skontaktowałem się z kierowniczką dziewczęcej sekcji informacyjnej i poleciłem jej, by od rana wzięły pod obserwację dom Płonczyńskiego, bo przecież mógł on wyjść do miasta. I tak rzeczywiście było. Dziewczęta asystowały mu w spacerze, przekazując go sobie kolejno. Trwało to około 1 godziny, po czym „pil­nowany” powrócił do domu. W pobliskim sklepiku warzywnym czekała sekcja egzekucyjna. Na hasło „ryba w sieci” moi żołnierze z sekcji założyli pasy z bronią, okryli je płaszczami i skierowali się do domu Płonczyńskiego. I w tym czasie pod ten dom, który znajdował się niemal u stóp Bramy Opatowskiej, podjechało auto gestapo i dwaj Niemcy weszli do mieszkania Płonczyńskiego, ten wpuścił ich do środka, ale nie zaryglował drzwi. W ślad za gestapowcami weszli wykonawcy wyroku. Rozdzielili się, mieszkanie to bowiem było dość rozległe i chcieli je szybko spenetrować. Jeden z nich wszedł do pokoju i zastał Płonczyńskiego, gdy ten wyjmował z szafki butelkę alkoholu. Jak później nasz żołnierz opowiadał, natychmiast wykonał wyrok. Płonczyński osunął się na podłogę. Mój żołnierz wbiegł do następnego pokoju. Był tam gestapowiec, który usłyszawszy strzał, przygotował broń i wymierzył we wchodzącego. Ale Polak uprzedził go, strzelił pierwszy. Niemiec upadł blisko tapczanu; jak się później okazało, pod tapczanem ukryła się żona Płonczyńskiego, której bezskutecznie szukano, bo i na nią podziemie wydało wyrok. Drugi gestapowiec nie próbował strzelać, więc go zostawiono przy życiu, zakazano mu jedynie opuszczać dom w ciągu 15 minut. Niemcy po zamachu natychmiast zareagowali. Mój informator był następnego dnia w Ostrowcu w chwili, gdy tam dotarła wiadomość o sandomierskich zdarzeniach. Gestapowiec, który ujawnił nazwisko zdrajcy, w obawie o własną skórę próbował mnie później zaszantażować. Ale przewidując to, szybko zapanowałem nad sytuacją. W czasie następnego spotkania uzgodniliśmy zasady dalszej współpracy. Przyjął moje wyjaśnienie co do śmierci jego kolegi w Sandomierzu: gdyby nie sięgnął po broń, przeżyłby. Omawiając tryb postępowania w sprawie aresztowanych Niemiec ujawnił, iż istnieje możliwość ich uwolnienia. Po prostu nie mogą się do niczego przyznawać, no i oczywiście nie mogą posiadać przy sobie żadnych materiałów, które byłyby dowodami rzeczowymi. W takiej sytuacji gestapo może sprawę umorzyć, aresztowanego zaś zwolnić. Ale rzadko się to zdarzało. „Mój” gestapowiec powiedział również, że wolność mych kolegów ma swoją cenę i podał przykład oficera gestapo z Ostrowca (Thomsa), który za uwolnienie Polaka (któremu niczego nie udowodniono) żądał 20 dolarów w złocie. A właśnie zależało mi na uwolnieniu kilku ludzi, tu w Sandomierzu aresztowanych niedawno przez gestapo. Nasz „współpracownik” również był opłacany. Możliwe więc było uwolnienie więźniów. Ze sprawą tą wiąże się jednak pewna tajemnica. Otóż ten, który odebrał ode mnie informacje co do sposobu zachowania się w czasie przesłuchań, nie wyszedł na wolność. Stefan Żarski, bo o Nim mówię, przekazał hasło kolegom, ale sam z niego nie skorzystał. I do dziś nie wiem dlaczego. Czyżby przy nim coś znaleziono? Niemożliwe jest, aby się do czegoś przyznał. To był surowy i twardy człowiek. Rozstrzelano Go razem z dużą grupą ludzi w ruinach zamku w Ujeździe. Jego prochy spoczywają w kwaterze AK na Cmentarzu Katedralnym w Sandomierzu. Gestapowiec, o którym mówię, był dla nas bardzo cennym źródłem informacji, toteż kiedy dostał rozkaz opuszczenia terenu Sandomiersko-Opatowskiego, (podejrzany o sprzyjanie Polakom), zdecydowaliśmy się wykonać wyrok na jego przełożonym Obherleutnancie Schultzu. Wyrok wykonali żołnierze z oddziału „Ponurego”. W czasie odwrotu jeden z nich zginął. Chciałbym przywołać jeszcze jedno zdarzenie sandomierskie. Otóż mieliśmy wykonać wyrok na kolejnym szpiclu, szczególnie niebezpiecznym. Nazywał się Gaszyński. Został zabity na stadionie. W czasie okupacji za zgodą Niemców istniały drużyny piłki nożnej i co pewien czas odbywały się rozgrywki między drużynami z Sandomierza, Stalowej Woli czy Nowej Dęby. Początkowo plano­waliśmy wykonanie wyroku na Gaszyńskim na ulicy Puławiaków lub Listopadowej. Gaszyński pracował w „Rolniku”. Okazało się, że jest pod ciągłą opieką żołnierzy niemieckich, co znacznie utrudniało wykonanie zadania. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się, że zastrzelimy go na stadionie w czasie najbliższego meczu. Żołnierze AK weszli na stadion razem z widzami. W czasie przerwy widzowie zgodnie z ówczesnym zwyczajem zeszli na płytę stadionu do graczy. W ogól­nym zamieszaniu wyrok na Gaszyńskim wykonano. Wybuchła panika, ludzie w popłochu opuszczali stadion. Obecni byli tam również żołnierze niemieccy (około 200). Jeden z nich oddał do uciekających egzekutorów dwa strzały. Zdarzenie, o którym opowia­dam, wywołało w społeczności miasta duże wrażenie. Przede wszyst­kim nie dowierzano, że partyzanci zabili szpicla. Bo jakże, tak sympatyczny pan Zygmuś mógł być na usługach Niemców! Przecież on tak bardzo pomagał w zakupie opału czy innych trudno dostęp­nych dóbr. Toteż oceniono wyrok na Gaszyńskim jako przejaw walki z czarnym rynkiem. I zaczęli się do nas zgłaszać ludzie (handlarze), którzy w obawie o swoje życie chcieli zapłacić okup lub opodatkować się. W ten sposób doprowadziliśmy zupełnie przypadkowo do ujawnienia czarnego rynku w Sandomierzu. Epizody, o których opowiadam, były w owym czasie niezwykle ważnymi zadaniami, likwidacja każdego szpicla oznaczała uratowanie życia wielu Polakom. Praca kontrwywiadu objęła również swym zasięgiem niemieckie wojsko. Była to sfera nadzwyczaj ważna. Dzięki przeniknięciu do jednostki wojskowej można było opracować plany naszej przyszłej walki na wypadek powstania czy zbliżającego się frontu. Dzięki współpracownikom - żołnierzom niemieckim, mogliśmy opracować dokładnie plany koszar, łącznie z rozlokowaniem w nich żołnierzy, ze wskazaniem miejsca magazynu broni, służb, wartowni. W przypadku ataku na koszary (gdyby sytuacja na froncie tego wymagała) każdy z nas miałby doskonałe rozeznanie terenu i poszczególnych obiektów. A przeniknęliśmy do jednostki wojskowej w sposób banalny, po prostu dzięki drobnemu handlowi: sprzedaż pary butów, kompletu bielizny. Pewnego razu otrzymałem rozkaz, by za wszelką cenę zdobyć nowe tablice strzelnicze, którymi Niemcy dysponują, a które uwzględniają dodatkowe ładunki potrzebne do nośności broni. I tu wykorzystałem swoje „handlowe” kontakty, dzięki którym bliżej poznałem pewnego podoficera. Za przysługę zażądał 5 tysięcy złotych. (Była to astronomiczna suma, ale otrzymałem ją z Okręgu). Wciągu trzech tygodni dostarczył mi ową tabelę. Po prostu ukradł ją innemu oficerowi, na którym chciał się zemścić. Ale oto pewnego razu skontaktował się ze mną młody żołnierz niemiecki.
 
Otóż on wielokrotnie próbował uciec do Szwajcarii, ale za każdym razem został schwytany i wreszcie pod koniec wojny znalazł się w batalionie saperów w Sandomierzu. Miał tu już kontakty z Polakami. Często bywał u Tadeusza Pfeiffera. Deklarował się jako nieprzejednany wróg hitleryzmu. Był to inteligentny chłopak. Znał język francuski, uczył się angielskiego. Dzięki niemu nawiązałem kontakt jeszcze z dwoma żołnierzami: jeden był Ślązakiem z Gliwic, mocno zgermanizowanym, choć słabo, ale mówił jeszcze po polsku. Drugi był Alzatczykiem, mówił po francusku i niemiecku. Ja z nimi porozumie­wałem się po niemiecku. Powiedziałem im, że gdy front się zbliży, my zapewnimy im bezpieczeństwo, ale oczekujemy, że przejdą na naszą stronę z bronią. Oznajmili, że przygotują broń i amunicję i w czasie nalotu samolotów radzieckich, gdy w koszarach wybuchnie panika, będzie można wszystko wynieść poza obręb jednostki. I tak też było. W czasie najbliższego nalotu Niemcy wynieśli po dwa karabiny maszynowe i skrzynki z amunicją. Wykorzystali ogólne zamieszanie i zdezerterowali. Nasi wywieźli ich aż za Klimontów. Tam włączono ich do oddziału „Jędrusiów”, gdzie byli dwaj Alzatczycy, którzy wcześ­niej opuścili armię niemiecką. I w ten sposób w jednym polskim oddziale znalazło się pięciu żołnierzy niemieckich. Później Alzatczycy via Odessa powrócili do Francji. Natomiast ten wielokrotny uciekinier Manfred w chwili wkroczenia wojsk radzieckich zachorował. Mieszkał u Polaków, którzy traktowali go bardzo życzliwie. Nauczył się naszego języka. Przed kilkoma dniami otrzymałem list z Kanady, od mego przyjaciela, prof. dr Zbigniewa Kabaty, autora wiersza „Armio Krajowa tyś naszą dumą”. Otóż pisze on, iż otrzymał niedawno wieści od Pani Barbary Wachowicz, która będąc w Sandomierzu, rozmawiając z Tadeuszem Pfeifferem, zasięgnęła informacji o naszym uciekinierze Manfredzie. Ponadto pisze prof. Kabata o wzruszającej korespondencji z Tarnobrzega, którą wstępem i epilogiem opatrzyła Pani Barbara Wachowicz. W liście zbiorowym tarnobrzeżanie wyrażają wdzięczność autorowi wspomnianego wcześniej wiersza za to, że Jego utwory były dla nich, byłych żołnierzy AK przez wiele lat jedyną podporą ducha. Ale profesor mówi jeszcze o sprawie Manfreda, który niedawno skontaktował się z Tadeuszem Pfeifferem ps. Graca. On to właśnie umożliwił ucieczkę Manfredowi i jego dwu kolegom, Najpełniej o losach młodego Niemca mówi jego koresponden­ta, którą profesor załączył. Jeżeli państwo pozwolą, zacytuję: „Oktober 1944. Na melinie u państwa Mateckich. Sehr krank (Bardzo chory). Czerwonka i świerzb. Bardzo ciężki i niebezpieczny czas. Byłem bardzo dobrze zaopatrywany i miałem bardzo dobrą opiekę lekarską. Oczywiście jak front przyszedł, wszyscy mi doradzali, aby nie przyznawać się Rosjanom, że jestem Niemcem. Należy mówić, że jestem Anglikiem”. Tak i zrobił. Dołączył do misji angielskiej, która była w rejonie Częstochowy i z tą misją przez Mielec, Lwów, Kijów odjechał do Moskwy. Tam ambasada angielska nie potwierdziła jego obywatelstwa. Przekazano go NKWD i skazano na 12 lat obozu za szpiegostwo. Człowiek ten „zwiedził” około 12 obozów, w tym m.in. Irkuck. 40° C mrozu, prymitywne jedzenie, ciężka praca w sowchozie. I dalej profesor pisze: „w końcu Manfred nie mógł sobie znaleźć miejsca (po amnestii Malenkowa wrócił do Niemiec, do Berlina Wschodniego). Studiował prawo, potem ewangelicką teologię, slawistykę, którą ostatecznie skończył jako wolny słuchacz bez dyplomu. Od czasu do czasu musiał się leczyć z powodu klinicznej depresji. Dwa razy żenił się i dwa razy rozwodził z tą samą kobietą. Miał troje dzieci. Potem został trampem i włóczył się po Skandynawii aż dotarł do Islandii, gdzie znowu dopadła go depresja. Pracował jako tłumacz z rosyjskiego w urzędzie w Berlinie. Wyjechał na Węgry, gdzie mieszkał jego kolega z łagru. Teraz nie wie co z sobą robić. Jest zupełnie wykolejony. Ten człowiek ma wyrzuty sumienia. Nie może się pogodzić z faktem, że jest uważany za zdrajcę. Swoimi wątpliwościami dzielił się z Tadeuszem Pfeifferem. Mówił: „Przecież ja nie walczyłem z narodem niemieckim, ja tylko z ustrojem, z socjalizmem w niemieckim wydaniu z hitleryzmem”. To też ofiara wojny. Pamięć ocala wydarzenia, ocala jednak przede wszystkim ludzi, którzy nigdy nie zawiedli, którzy całym sercem oddani sprawie Polski, służyli Jej.
 
Moja pamięć przechowuje imiona i nazwiska niezawodnych współpracowników, których poświęcenie uratowało życie wielu rodakom: – Anna Gąsiorowska – pracownik poczty; – Smuła – polski kierownik więzienia, oddany AK bez reszty; – Anna Jankowska – sekretarka sądu, która organizowała kontakty ze Smułą; – Chmiel – strażnik więzienia; – Tadeusz Pfeiffer – zapewniał, umożliwiał kontakty z żołnierzami niemieckimi, zorganizował grupę z bronią do lasu; – wspaniałe dziewczyny – łączniczki, których imiona poznałem dopiero po wojnie. W wywiadzie wojskowym działali: Leon Obitko ps. „Halicki”, Mieczysław Żuber, Mieczysław Pawlik, Beutner – współpracownik Pawlika.
 
Tworzyli niezwykle dobrany zespół, pracowali na granicy ryzyka przy pełnej tego świadomości. W naszej organizacji wielką rolę pełniła Pani Irena Pfeifferowa. U niej odbywały się wszystkie najbardziej niebezpieczne spotkania z gestapo. Na terenie Obwodu w wywiadzie pracowało około 300 osób. Każda gromada miała komórkę 1+2, gmina 1 + 6. Większe ośrodki takie jak Staszów, Koprzywnica, Klimontów, miały znacznie większe siatki. Tylko w Polsce w warunkach wojennych można było powołać wywiad niemal bez pieniędzy. (Na wywiad od 1942 r. do stycznia 1943 r. otrzymywałem po 50 złotych miesięcznie, od 1943 r. otrzymywaliśmy w obwodzie 1500 zł). Bezinteresowność społeczeństwa. Jego ofiarność dla Ojczyzny była wielka, wspaniała, przy tym tak normalna i oczywista. Chciałbym jeszcze przedstawić sprawę pocisków V1 i V 2. Jeden z pocisków wystrzelony z poligonu „Dęba”, eksplodował w Mokoszynie, dawnym majątku Kurii Biskupiej. (W owym czasie pod zarządem niemieckim; w latach 1943/44 – ośrodek wypoczynkowy oddziałów SS; w chwili eksplozji przebywało tam ok. 20 dzieci z Reichu). Tuż po wybuchu na miejsce podążyły oddziały niemieckie. Ale wywiad sandomierski zdołał przejąć pozostałości po pocisku, które przewieziono do majątku Pana Świeżyńskiego w Żurawicy, gdzie przebywał prof. Arkadiusz Piekara. Następnie zdobyte części dostarczono „Mostem” – drogą powietrzną – na Zachód. Przywołujemy tamtych ludzi, tamten czas. To nasz czas, zawsze obecny, zawsze teraźniejszy, bo na zawsze związani jesteśmy tamtą walką: służbą Ojczyźnie.
 
Z nagrania magnetofonowego spisała dr Danuta Paszkowska
 
"Mówię do ciebie po latach milczenia" - materiały z sesji popularno-naukowej poświęconej Dziedzictwu Armii Krajowej, która odbyła się 14 lutego 1992 roku w Zamku Kazimierzowskim w Sandomierzu.
Nakładem I Liceum Ogólnokształcącego im. Aleksandra Patkowskiego w Sandomierzu.
Wydawnictwo Diecezjalne, Sandomierz 1993 

Bomby w Berlinie, czyli polska dywersja w stolicy III Rzeszy

 

     24 lutego 1943 roku „Zagra-Lin” – oddział Organizacji Specjalnych Akcji Bojowych „Osa”, dokonał zamachu bombowego na peronie kolejki miejskiej S-Bahn Friedrichstrasse w Berlinie. Ucierpiało 78 osób, z czego 36 straciło życie. Do podobnych eksplozji doszło później m.in. na dworcach głównych w Berlinie i we Wrocławiu (Breslau).
     „Nawet Berlin nie uchroni się od odwetu. Wszystko będzie w naszym zasięgu, a najważniejsze jest to, że akcje odwetowe w Rzeszy nie dadzą Niemcom podstaw do represji i egzekucji publicznych w Polsce” – mówił kpt. Bernard Drzyzga „Jarosław”, dowódca elitarnego oddziału dywersyjnego „Zagra-Lin”, który w pierwszej połowie 1943 roku szczególnie dał się we znaki niemieckim władzom.
Idea prowadzenia walki na terytorium wroga była jednak starsza i wiązała się m.in. z wykształceniem się nowych struktur Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej. 20 kwietnia 1940 roku komendant główny ZWZ płk Stefan Rowecki „Grot” wydał rozkaz powołujący do życia Związek Odwetu z płk. Franciszkiem Niepokólczyckim „Teodorem” na czele. Za działania sabotażowo-dywersyjne na obszarze III Rzeszy odpowiadała jedna z komórek ZO, podlegająca Śląskiemu Okręgowi ZWZ.
 
Grupy Smoczyka i Kwaśnickiego
     W Niemczech funkcjonowała placówka „Rzesza”, dowodzona przez ppor. Wacława Smoczyka. To jego żołnierze odpowiadali za detonację ładunków wybuchowych w poczekalniach dwóch dworców kolejowych – w Berlinie i we Wrocławiu, do których doszło 15 sierpnia 1940 roku. Data nieprzypadkowa – tego dnia Polacy obchodzili Święto Żołnierza (obecnie Święto Wojska Polskiego). Grupa ppor. Smoczyka odpowiadała też m.in. za eksplozje na trasie kolejowej Berlin-Kolonia. Planowano też wysadzić dworzec w Opolu.
     „W okresie 1940 do 1942 r. komórka ta wywołała na terenie Berlina i innych miast niemieckich oraz ziemiach polskich włączonych do Niemiec około 46 zamachów bombowych m.in. na pociąg pośpieszny w Berlinie i berlińską rafinerię +Portal+. Przeprowadzono wiele akcji przeciwko niemieckiej komunikacji kolejowej, stosując zapalniki czasowe. Stosowano trotyl, bomby termitowe” – pisze Aleksander Czerwiński w artykule „Dywersja w Berlinie”.
     Jak dodaje, ppor. Smoczyk stał się ofiarą donosu jednego ze współpracowników (agenta Gestapo); popełnił samobójstwo, zanim wpadł w ręce Niemców. Kres działalności placówki „Rzesza” nie oznaczał jednak, że polskie podziemie zrezygnowało z ataków na cele zlokalizowane w niemieckiej stolicy.
     Od 1940 roku, głównie na terenie Rzeszy, działała grupa dywersyjna dowodzona przez inż. Franciszka Kwaśnickiego „Rawicza”, szefa śląskiego ZO. „Inż. Kwaśnicki zdołał zorganizować w Rzeszy następujące komórki ZO: w Berlinie – dzielnicy Charlottenburg (kierownik Alfred Urbańczyk), w Harligerode – w górach Harzu (Henryk Drewski) w Malmitz koło Żagania (Paweł Urbaczka), we Wrocławiu (inż. Józef Komorek), nadto w Saltzgitten, Wiedniu i w Lądku Zdroju” – pisze Juliusz Niekrasz, autor publikacji „Z dziejów AK na Śląsku".
     Dywersanci „Rawicza” dokonali m.in. ataku bombowego na berlińską stację kolejową Anhalter z 30 grudnia 1940 roku. Oprócz zamachów na terytorium Rzeszy, śląski ZO odpowiadał za przygotowanie i przeprowadzenie akcji sabotażowo-dywersyjnych w Zagłębiu Dąbrowskim, na Śląsku Cieszyńskim i Zaolziu. Celem były m.in. zakłady przemysłowe, w tym huty i rafinerie.
 
Organizacja Specjalnych Akcji Bojowych „Osa”
     Nie tylko terenowe, ale i centralne, warszawskie struktury zbrojnego pionu polskiego podziemia podjęły walkę na terytorium wroga. W maju 1942 roku powołano do życia Organizację Specjalnych Akcji Bojowych „Osa”, formalnie część Armii Krajowej, powstałej trzy miesiące wcześniej ze struktur ZWZ. „Osa” funkcjonowała niezależnie od ZO oraz innych, mniejszych grup odpowiadających za sabotaż i dywersję. Dowodził nią ppłk Józef Szajewski „Philips”.
     „Była to mała, lecz niemal autonomiczna „organizacja”, działająca na terenie całej GG, a od grudnia 1942 r. sięgająca nawet w głąb Rzeszy, podporządkowana Komendantowi AK i wykonująca akcje bojowe na jego bezpośrednie zlecenie. Celem tych akcji miała być likwidacja czołowych przedstawicieli aparatu okupacyjnego, a ich ciężar gatunkowy i związane z tym wyeksponowanie oddziału spowodowało, że +Osa+, analogicznie do ZO, uformowana została jako autonomiczna organizacja bojowa, w założeniu swym szczelnie odcięta od innych oddziałów akowskich” – tłumaczy Tomasz Strzembosz w książce „Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939-1944”.
 
Dywersja w Rzeszy
     W grudniu 1942 roku – jak wspomina historyk – rozpoczął się nowy rozdział w dziejach polskiej dywersji zagranicznej. Wtedy bowiem powstała specjalna komórka „Osy” do realizacji celów kierownictwa AK poza okupowanym krajem – „Zagra-Lin” („zagra” – od zagranicy, „Lin” – od tajnego kryptonimu Warszawy), zwany również pod nazwą „Kosa-Zagra”. Był to jeden z trzech oddziałów „Osy”, poza komórką warszawską i krakowską. Zadaniem sekcji dowodzonej przez kpt. Drzyzgę (uciekiniera z oflagu w Woldenbergu) było przygotowywanie i przeprowadzanie akcji dywersyjnych na terytorium III Rzeszy, w szczególności w Berlinie, a także na ziemiach wcielonych do Niemiec.
     „W skład tej komórki, nielicznej, ale bardzo operatywnej, wchodzili żołnierze świetnie znający język niemiecki oraz stosunki panujące w głębi Rzeszy, odważni, zdecydowani na wszystko, należycie przeszkoleni w zakresie posługiwania się materiałami wybuchowymi” – pisał we wspomnieniach oficer wywiadowczy „Osy” chor. Aleksander Kunicki „Rayski”.
     W lutym 1943 roku „Osa” przeszła pod rozkazy Kedywu AK, uzyskując kryptonim „Kosa 30”. Oddział liczył kilkudziesięciu zakonspirowanych członków; według danych za czerwiec 1943 roku – 55 osób. Osiemnaście z nich służyło w „Zagra-Linie”.
Sposób działania elitarnego oddziału przebiegał według następującego wzorca: do akcji wyznaczono kilkuosobową grupę (dywersanci oraz łączniczki), która zazwyczaj dojeżdżała na miejsce planowanego ataku jednym pociągiem, choć w oddzielnych wagonach. Następnie podkładano ładunek (umieszczany w walizkach, teczkach itd.) na peronie. Na kilka minut przed przyjazdem „celu” dywersanci oddalali się z miejsca ataku.
     "Najtrudniejsze akcje Drzyzga wykonywał osobiście, tylko z jednym pomocnikiem i łączniczką. We trójkę trzykrotnie jeździli z Warszawy do Berlina (...) Mimo że za każdym razem wieźli ze sobą bombę aż z Warszawy - szczęście im dopisywało" – pisze Jerzy Ślaski w książce "Polska Walcząca".
 
„Zagra-Lin” w akcji
     Według wspomnień „Rayskiego” pierwszy zamach „Zagra-Linu” w Berlinie miał miejsce 13 lutego 1943 roku; eksplozja – pisze szef komórki wywiadowczej „Osy” – zabiła 4 osoby, a raniła 60. Śledztwo w sprawie polskiego ataku prowadził szef Gestapo Heinrich Mueller, a polecenie do jego wszczęcia miał wydać sam Reichsfuehrer Heinrich Himmler.
     Najbardziej spektakularną akcją „Zagra-Linu” było natomiast przeprowadzenie wieczorem 24 lutego 1943 roku zamachu na stacji kolejki podziemnej S-Bahnhof Friedrichstrasse w Berlinie. Potężna eksplozja zabiła 36 osób, 78 odniosło rany. Atak bombowy przygotowali: Józef Lewandowski „Jur” – pochodzący z Bydgoszczy zastępca kpt. Drzyzgi, Jan Lewandowski „Jan”, Janusz Łuczkowski „Mały” i Leon Hartwig „Mały”. Dowódca akcji – „Jur”, posiadał obywatelstwo niemieckie, co ułatwiało przewóz do Niemiec materiałów wybuchowych.
     „Efekt psychologiczny tego wydarzenia był w Berlinie piorunujący. Policja berlińska, po szczegółowych oględzinach terenu, odnalazła kilka fragmentów podłożonego ładunku i wykryła ślady, wskazujące na sprawców z polskiego podziemia. Szef Gestapo, Heinrich Müller zawiadomił o tym podległe komendy i polecił wzmożenie czujności. Nazajutrz berlińska gazeta "Berliner Nachtausgabe" pisała m.in.: "Zamachowcy muszą być za wszelką cenę ujęci. Taki jest rozkaz władz" – piszą Jacek Wilamowski i Włodzimierz Kopczuk, autorzy książki „Tajemnicze wsypy. Polsko - niemiecka wojna na tajnym froncie”.
     Minęło zaledwie półtora miesiąca, a w Berlinie wybuchły kolejne bomby przygotowane przez „Zagra-Lin”, znowu zawyły syreny alarmowe. 10 kwietnia 1943 roku żołnierze polskiego podziemia podłożyli ładunki na berlińskim Dworcu Głównym (Hauptbanhof). Atakiem dowodził już bezpośrednio dowódca całej komórki – kpt. Drzyzga.
     „W pierwszych dniach kwietnia (…) wyjechałem z Jurem i Haliną z Dworca Głównego w Warszawie, wioząc ze sobą przygotowane materiały wybuchowe oraz przygotowane baterie do bomb zegarowych. (…) Zespół cały jechał pod nazwiskami volksdeutschów pociągiem przeznaczonym tylko dla Niemców. W Kutnie, po udanym manewrze na dworcu oraz szczęśliwym uniknięciem kontroli na komorze celnej, prawie w ostatniej chwili przed odejściem pociągu zespół wsiadł do wagonu i pojechał wprost do Bydgoszczy, gdzie na melinie własnej opracował dokładny plan wykonania akcji w Berlinie” – wspominał dowódca „Zagra-Linu”.
     W zamachu na berliński dworzec życie straciło 14 osób, 60 zostało rannych. Polscy konspiratorzy uniknęli aresztowań, choć poszukiwała ich niemiecka policja, a ogłoszenia oferujące 10 tys. marek nagrody za schwytanie uczestników zamachu rozwieszono w wielu miejscach Berlina.
     Niecałe dwa tygodnie później, 23 kwietnia, „Zagra-Lin” dokonał zamachu na kolejowym Dworcu Głównym we Wrocławiu. Celem ataku był pociąg wojskowy, a eksplozja nastąpiła w chwili, gdy niemieccy żołnierze wysiadali na peron. Zginęły 4 osoby, kilkanaście innych odniosło obrażenia ciała. O akcji polskiego podziemia przypomina okolicznościowa tablica, umieszczona w 1995 roku z inicjatywy oddziału dolnośląskiego Światowego Związku Żołnierzy AK przy wejściu na wrocławski dworzec.
     Po zamachach w Berlinie i we Wrocławiu żołnierze „Zagra-Linu” wysadzili m.in. pociąg przewożący amunicję pod Rygą, a także zaatakowali kolejowy transport słomy i paszy na trasie Bydgoszcz-Gdańsk. W literaturze przedmiotu można też spotkać się z informacją o trzecim zamachu w Berlinie, którego miano dokonać 10 maja 1943 roku na tamtejszym Dworcu Śląskim (Schlesischer Bahnhof).
     Za wykolejanie pociągów, parowozów oraz ataki na inne cele na terenie Niemiec odpowiadała tez komórka zagraniczna AK – Komenda Okręgu Berlin "Blok". „Rozpoczęto na nowo budowę Komendy Terytorialnej w Berlinie z zadaniem ograniczonym na razie do uruchomienia komórki terrorystycznej, organizowania punktów ewakuacyjnych dla uciekających z obozów, zorganizowania punktów werbunkowych do akcji «Kedywu» i «N»” – pisał w raporcie z 1 marca 1943 roku gen. Rowecki „Grot”.
 
Rozbicie „Osy”
     5 czerwca 1943 roku był zdecydowanie najczarniejszym dniem w historii „Osy”. Większość jej członków, przybyłych tego dnia do warszawskiego kościoła św. Aleksandra na Placu Trzech Krzyży celem wzięcia udziału w ceremonii ślubnej jednego ze współtowarzyszy – por. Mieczysława Uniejowskiego, nie spodziewało się niemieckich aresztowań. Te jednak stały się faktem, niewątpliwie doszło do zdrady.
     Niemcy zatrzymali 89 konspiratorów; część została wkrótce rozstrzelana, część wywieziona do obozów koncentracyjnych. Pozostali członkowie „Osy”, których nie było na ślubnej uroczystości, prowadzili dalszą walkę w konspiracji. Wśród nich był m.in. kpt. Drzyzga, szef „Zagra-Linu”. Elitarny oddział przestał istnieć w lipcu 1943 roku, co było naturalną konsekwencją rozwiązania zdziesiątkowanej aresztowaniami „Osy”.
 
Waldemar Kowalski
Źródło: 
http://dzieje.pl/artykulyhistoryczne/bomby-w-berlinie-czyli-polska-dywersja-w-stolicy-iii-rzeszy
 
 

Śmierć Zdzicha.

     Zbigniew Kabata ps. Bobo

 
     Znów dzień w czarnej obwódce. Mija trzy lata od dnia włożenia na palec stalowego pierścienia. 
     Śmierć Zdzicha. 
     Czy można zapomnieć kogoś, z kim przez tak długo dzieliło się każdą myśl? 
     Kochałem cię Zdzichu. Lubiłem co prawda pokpiwać z ciebie, ale wiesz: kto się lubi... Śmieszyło mnie to, że cię nazywano Postrachem. Kto jak kto, ale ja wiedziałem, że serce masz szczerozłote. Dławiłeś w sobie całe skarby subtelnych uczuć. 
     Dziś już za tobą nie tęsknię. Pamiętam cię jednak, dobrze pamiętam. Nigdy cię, Zdzichu, nie zapomnę. 
     Przypomniało mi się w tej chwili jak sypiałem ze Zdzichem w stodole, którą nazywaliśmy „Hotel Bristol" w Bazowie. Czasem, kiedy deszcz szemrał i bębnił po dachówkach, a siano pachniało i oczy kleiły się zmęczeniem, głaskał mnie po ramieniu: 
     - „Szmurku" - nigdy nie mówił do mnie: „Bobo" „Szmurku", i co Wandeczka? 
     I mówiłem mu, że Wandeczka to zachód słońca nad morzem, kiedy dusza wichrzy się tęsknotą a dokoła panuje cisza i słodycz niewypowiedziana, to śpiew słowika nad Wisłą, kiedy księżyc nogi w rzece moczy, to uśmiech który nigdy nie więdnie, szept baśni fascynującej i nigdy nieskończonej, to wreszcie serce co kocha najpiękniej. 
     Mówiłem aż zasypiał. Uśmiechałem się wtedy do niego przez mrok i myślałem, że może śni o tych cudach, których tyle wywoływałem. Chociaż na pewno mi się tylko zdawało. Spał jak kamień bez snów. 
     Spałem z nim jeszcze w nocy z wczoraj na dziś, na płaszczu i pod płaszczem, grzejąc się nawzajem. Rano odjechał i oto już go nie ma, nie żyje. 
     Co to znaczy: Zdzich nie żyje! To znaczy, że nigdy już nie uśmiech-nie się do mnie. I co Wandeczka, „Szmurku"? Nigdy nie zobaczę jak iskrzą się zapałem ciemne oczy, niby jak wtedy gdy osłanialiśmy odwrót po rozbiciu więzienia w Mielcu. Nigdy nie zobaczę w tych oczach prawdziwej, choć skrywanej czułości, jak wtedy kiedy dawał mi Visa, którego zdobył dla mnie z narażeniem własnego życia,  a który potem mnie życie uratował. Straszne słowo nigdy. 
     Leżał wśród krzaków, w łaciatym cieniu drzew. Zesztywniały nabrzękły, siny, nie mój. W rozwartych, zeszklonych oczach miał grudki ziemi, na policzku wklęśnięcia. Wiem doskonale, to kolba albo okuty szpic ciężkiego buta. 
     Stałem nad nim wyprężony, Z karabinem na ramieniu. Szarpało się coś we mnie, łamało, trawiło. Nadchodziły niedorzeczne momenty, kiedy było mi tak, jak gdybym to ja, jak gdyby to moim butem... 
     Koszmarna noc. Spał tylko Zdzich. Zmieniały się sylwetki czuwające nad nim, a on leżał obojętny, daleki. Paproci narwaliśmy mu pod głowę, barłóg uścieliliśmy wygodny. Pierwszy raz. I ostatni. 
     O którejś godzinie zasłabł „Genek". Potem „Warszawiak" zdjął karabin z ramienia i ukląkł. 
     - Nie mogę, „Bobo" - szepnął, jakby się chciał usprawiedliwić - słabo mi. 
     Sączyła się noc minutami topionej smoły. Chyba najdłuższa noc w moim życiu. 
 
* * *
 
     Z „grajków” pewnie najgłębiej znałem Zdzicha, a i to pewnie dlatego, że jego było najłatwiej poznać. To był kryształ o liniach wyszukanych w swej prostocie. Pamiętasz jak zdejmowałem mu na zawsze pierścień z palca! Jak Andrzej mówił, żeby zostawić? Od tamtego dnia do dziś ten pierścień noszę, ze Stalowej Woli, z inicjałem Z. V.
 
Z listu z 16.12.1946
 

Matura

ppłk prof. Zbigniew Kabata
 
Ilekroć sięgnę pamięcią wstecz, w rok 45-ty, tylekroć nasuwa mi się Mickiewiczowskie westchnienie: „O roku ów”... Był to bowiem rok, jakich chyba niewiele zanotowały karty naszej historii.
 
Przez wszystkie poprzedzające lata wojny, pod ponurą powierzchnią okupacji rosła i rozwijała się Polska Podziemna. Od Września już pączkująca powstającymi samorzutnie komórkami, z biegiem czasu wiążącymi się w sieć, oko do oka, krzepła, gięła się i odprężała jak stal hartowna W ogniu, nabierała coraz wyraźniejszych rysów, dojrzewała, zagarniała wszystkich coraz szerzej toczącymi się kręgami. Wrastała niedostrzegalnie w codzienne życie każdego Polaka, krok za krokiem prowadząc do ostatecznego dnia, kiedy rozpękną lody i spod spływającej fali wyjrzy jej świeże, zuchowate oblicze.
 
Stało się inaczej. W szczytowym momencie jej rozwoju, w złoto pylnych miesiącach lata 44-go roku, spadła na nią czerwona lawina. Potworny walec przetoczył się i zmiażdżył. Porwała się w strzępy latami misternie wiązana sieć. Ale jak ugodzony śmiertelnie organizm, drgający każdym członkiem, jak rozbita maszyna, W której rozpędzone koła wciąż się jeszcze obracają, Polska Walcząca umierała ciężko. Zabrakło kierownictwa, ale porąbane członki, obracające się kółka wciąż żyły swym Własnym, półświadomym życiem, zamierając powoli, opornie.
 
Partyzant, brat-łata, przetrzymał i ten kryzys. Rozbijany po dziesiątki razy, rozpraszany i kupiący się znów, wyprawiony na rzemień głodnymi, chłodnymi, wszawymi latami, tym razem także dał nura uskoczył, przycupnął, a kiedy fala przewaliła wyhynął znów pod sosnami. Policzył straty, opatrzył zamek przyrdzewiałego peema i zaczął automatycznie łatać dziury i naprawiać uszkodzenia. Wiosna była piękna, lasy rozbrzmiały odgłosami swego tysiąckrotnego życia, słońce grzało, dojrzewały jagody, kiełkowały nowe nadzieje.
 
Nie wszystko jednak było jak dawniej. Pierwszy raz zabrakło rozkazu. Nie stało tej niedostrzegalne] ręki, kierującej jego  ruchami: Mógł to sobie tłumaczyć przejściowym okresem, ale kiedy czas mijał, uczucie samotności narastało. Ulotki amnestyjne docierały do najdalszych zakamarków. Zwolna życie zaczęło się wlewać w narzuconą stalową formę, giąć pod ciężarem, toczyć obok zostawiając partyzanta samego z jego czekaniem, rosnącym zmęczeniem i zwolna wkradającą się rozterką, Przeraźliwie ciężkie brzemię spoczęło na jego barkach. Przecież, mój Boże był on tylko prostym żołnierzem.
 
A rozkazu nie było. Zawodziło gorączkowe nasłuchiwanie BBC, nie nadchodzili kurierzy. Tylko uparta, ślepa wiara kazała ufać
 
Pamiętam doskonale, kiedy chłopcy zaczęli odchodzić. Wybór był taki trudny. Otworzyła się jedyna furta powrotu w normalne życie. Na wielu czekały rodziny, wielu chciało wreszcie zacząć kłaść fundamenty pod budowane latami zamki na lodzie, wielu wprost nie mogło dalej. Nieubłagane rozumowanie podsuwało setki powodów, wytykało beznadziejność położenia. Bezpieka napierała, robiło się coraz ciaśniej.
 
Rozstawaliśmy się bez goryczy. Melinowało się broń, starało odciąć odchodzącym kontakty - ale więzów koleżeństwa nie mogło to zerwać.
 
Wiele było tamtymi czasy miejsca wokół ognisk. Na palcach można było nas pozostałych policzyć. Na nas nikt nie czekał, nasze domki z kart wiatry dawno rozsypały. Może też po prostu nie mogliśmy się
pogodzić z tym, aby skapitulować przed rzeczywistością. Zbyt wiele z siebie włożyliśmy w marzenie, aby się z dnia na dzień rozbroić i zacząć W zupełnej beznadziei pchać bezsensowny kierat codziennego Życia. Któryś z chłopców znalazł dla nas żartobliwe określenie: niezależni. Bo niby na niczym nam nie zależy.
 
Koniec wojny minął dla nas bez wrażenia. Miała to być przecież tylko krótka przerwa. Zawczasu już zaczęliśmy, każdy na swoim terenie, upatrywać miejsca dla zasadzek na przypuszczalnych drogach
odwrotu czerwonych, opracowywać plany koniecznych zniszczeń. Serce radowało się na myśl, ile też możemy im krwi napsuć. Byliśmy u siebie, znaliśmy od lat każdy krzaczek, każdą ścieżkę. Wiele mogliśmy zrobić.
 
Włóczyłem się całymi dniami z mapą w ręku. Rower między nogi, Visa na brzuch i hajda, polami, lasami. Zboża były już wysokie, kłosy smagały po nogach, skowronki dzwoniły w kryształ, pachniała
żywica, skakały koła po korzeniach. Inne dni spędzałem w stodole mej dawnej meliny, rozłożywszy mapy na sianie, lub wprost wyciągnąwszy się patrząc na strzechę i śniąc na jawie, żując długie, wonne źdźbła.
Bolszewicy cofali się przez moje zasadzki.
Cekaem zamaskowany na stanowisku, palec drgający na spuście, serce w gardle. Już słychać warkot za zakrętem. Zbliża się tuman kurzu, odkrywa się długi rząd aut.
 
Uwaga zapalarki! Raz - dwa - trzy... Huk! Eksplozja min. Dzwoni w uszach. Wbija  się w to dzwonienie zjadliwy poszczęk maszynek. Skwir hamulców na szosie. Łoskot walących się aut. Sypią się bezładnie szare szynele, rozrzucają jak skrawki szmat na szosie. Krew wsiąka w kurz. Strzelają jeszcze z rowu? Hej, moździerze!... Plopl... Huk. Fruwają strzępy. Bić, bić, rany Boskie, wszystkie lufy! Wypalić ogniem tę hańbę, świerzb z naszej ziemi.
 
Spadał na krtań skurcz emocji. Żułem źdźbło szybciej i szybciej.
A w rogu nad głową duży, szary pająk, symbol nadchodzących lat, przebierał leniwie łapami, wiążąc sieć solidnie, mocno, bez pospiechu. Miał przecież dużo czasu.
 
Któregoś dnia, kiedy tak urzędowałem w mojej stodole, przybył do mnie starą konspiracyjną trasą konspiracyjny goniec z, depeszą od chłopców z N. „Przyjeżdżaj natychmiast. Bardzo ważne”
 
Chłopcy z N. (było ich trzech) byli jednymi z tych, którzy odeszli. Szczęśliwie niemolestowani wrócili do domów, zaczęli znów chodzić do budy, z całej swojej nielegalności zachowując jedynie ukradkowe
nasłuchiwanie BBC. Widywaliśmy się rzadko. Było to zbyt niebezpieczne i dla nas i dla nich. Mawialiśmy o nich z żartobliwą pogardą i może odrobiną nieświadomej zazdrości. Oni zaś przyglądali się nam z taką samą zazdrością. Niby ktoś z za kraty, spoglądający na wolnego człowieka. Widać to było wyraźnie, chociażby kiedy prosili, aby dać im Visa, ot tak, przymierzyć do garści. Ujmowali go z nabożeństwem, pieszczotliwie głaskali lufę, ważąc go W dłoni i przymykając oczy z lubością. A my dęliśmy się wtedy. Wiadomo: niezależni.
 
Zaintrygowało mnie to wezwanie. ]jadąc rowerem do N. usiłowałem odgadnąć: Złapali jakiś kontakt? Przyjechał ktoś z Okręgu? (Ciągle wierzyliśmy W istnienie jakichś mitycznych Okręgów.) Dostali jakąś wiadomość? Kiedy jednak zasiedliśmy na strychu we czterech, okazało się, że chodzi o zupełnie co innego.
 
- Widzisz, Stary, matura.
- Rozumiesz, mamy zacząć jutro.
- I będzie klapa.
- Zaraz, zaraz, pomału, od początku...
 
Było tak. Mając za sobą zaledwie parę miesięcy nauki, chłopcy zdawali sobie sprawę, że zdanie matury w normalnym trybie byłoby dla [nich absolutnie wykluczone. Zwrócili się więc wprost do profesorów. Chłopców znano tam dobrze. Każdy wiedział co było przyczyną ich niedociągnięć W nauce. - Wyście swoje matury zdali tam, W lesie - mówiono. Rada W radę, profesorowie postanowili dać im tematy maturalne do przygotowania, dla zachowania pozorów.
 
Chłopaki obkuły „na blachę”, ale ani krok w lewo, ani w prawo.
Tymczasem prawie w przeddzień egzaminów przyjechał wizytator z kuratorium i zarządził losowanie tematów.
 
- No to sam widzisz. Leżem i kwiczem.
- Przecież my tego za żadne wielkie anielkie nie zdamy.
- W tobie jednym nadzieja.
- Nie bardzo Widzę , co ja tu mogę poradzić. Mam was za godzinę dokształcić, czy jak?
- Nie, my już mamy plan.
- Walajcie, co mam działać.
- Wizytator mieszka W domu u dyrektora. Idź do tego żłoba i powiedz mu, żeby nie losował tematów. - Wytłumacz mu jakoś.
- He, wytłumacz...
- Umiesz pyszczyć, wymyśl coś. Dom stoi w ogrodach, dojście łatwe, podprowadzimy cię pod same drzwi,
Słowo się rzekło.
Przed kuchennymi drzwiami przełożyłem do kieszeni marynarki moją podręczną siódemczynę. Od wszelkiego wypadku. W kuchni pani dyrektorowa omal nie wypuściła talerza z ręki.
- Czy mogę Widzieć pana wizytatora?
- Ta... tak. Jest w tym pokoju.
Drzwi uchylił niepozorny człowieczek. Wyjąłem rękę z kieszeni. „Na rybę z nożem?” - przypomniało mi się. Na taką mizerotę z pistoletem?
Usiedliśmy. Plecami do ściany, drzwi kuchenne na prawo, okno po lewej, oczy otwarte, uszy strzyżące.
 
- Na początek chciałbym powiedzieć, że nie przychodzę tu w mojej osobistej sprawie...
- Prawdopodobnie chodzi Więc o pańskich kolegów. W lot, bestia, łapie.
- Mniejsza o to. Chciałbym z panem pomówić.
- Proszę bardzo.
 
Hmmm... Jak panu Wiadomo, pewna część młodzieży w czasie wojny znalazła się w lesie. Powiedziałbym, że była to najbardziej aktywna, najwartościowsza i najdzielniejsza część młodzieży. W czasie, kiedy bierniejszy element, bardziej może oportunistyczny, pozostał w domu, mając możność dokształcania się w ten czy inny sposób tamci dorabiali się dziur w skórze i wszy na grzbiecie. W normalnych warunkach dzisiaj państwo zajęłoby się tymi chłopcami dając im możność wyrównania tego handicapu, Opiekując się nimi.
- Jak sprawy stoją, są oni zadowoleni kiedy państwo o nich zapomina. Są poza prawem, muszą zająć się sami sobą, co jest czasem bardzo trudne.
- Tak, powiedzmy, że pojmuję,,," Pan jest jednym z nich, to jasne,
- Ale ja dotąd nie wiem, o co panu chodzi, konkretnie.
- Konkretnie (jechał go sęk) chodzi o to, aby pan nie losowa tematów.
- Aha, czyli... znaczy, że profesorów jużeście obrobili.
- To nieważne.
 
Na tle okna przespacerował się kapelusz. Dyrektor wracał do domu. Otwarły się drzwi kuchenne, trzasnęły, kapelusz przebiegł spowrotem. Trzeba kończyć, może być awantura.
 
- Proszę pana - ciągnął wizytator. – Dzisiaj są takie czasy, kiedy nikomu, nawet najbliższemu się nie ufa. Powiem więc panu tylko jedno... ]a nie mam zamiaru nikomu szkodzić. ]a... zresztą, co mam wiele gadać. ]a jestem ze Lwowa. Niech to panu wystarczy.
 
Dawaj stary, pora na fasonowy gest. Wstałem i ukłoniłem się.
- Dziękuję panu. Wystarczy W zupełności. Jestem byłym lwowskim kadetem.
 
- O, naprawdę? Jakże się cieszę. I... proszę pana, przepraszam za wścibstwo, ale chciałem jednak... Tamto było dla pańskich kolegów. A pan sam? Co z panem?
- Ja, proszę pana, jestem niezależny.
- …?
- Na niczym mi nie zależy. Żegnam. O... i jeszcze jedno. ]a tu będę wisiał w okolicy do końca egzaminów. Mam nadzieję, że będzie wszystko w porządku. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał lwowiakowi kolano przestrzelić.
- Panie...
Spędziłem na tym strychu dwa dni. Trzeciego dnia chłopcy przyszli, powiewając świadectwami. Wszyscy zdali.
 
Moje okno wychodzi na róg ulicy. Na rogu kolorowo mrugają kontrolne światła. Ruch jest niewielki. W południe chodnik tętni stukotem dżie31ątek małych stóp. Dzieci biegną z pobliskiej szkoły.
Piskliwe łosiki srebrzą się wśród ścian. Emeryt z naprzeciwka wychodzi na codzienny spacer z regularnością zegarka. Zawsze o tej samej porze skrzypi furtką listonosz. Wieczorem miękki mrok łagodzi granitowe kontury. Kroki pojedynczych przechodni brzmią głucho wśród ciszy. Spokój. Nawarstwiony dziesiątkami lat. Zwykłe ludzkie życie, przepływające za moim oknem.
 
Siedzę i myślę o roku 45-tym. O chłopcach z N. O niezależnych. O dziecinnych głosikach za oknem. O ile mi wiadomo, moi maturzyści pokończyli już studia. Jeden z nich ożenił się nawet, córkę ma.
A niezależni? Większość już nie żyje. Wielu czeka po więzieniach na swoją kolej. Nieliczni szczęściarze wyrwali się z Kraju.
 
Może właśnie teraz wyglądają - jak ja - przez jakieś okno i myślą: Czy tamci nie zrobili lepiej? Czy nie należało przygiąć karku, zejść w głąb, zacząć pracować najzwyklej, dodawać, mnożyć? Jak białe
ciałka krwi ratować zagrożone gangreną ciało?
 
Potoczyło się życie obok partyzanta, wsią, miastem, za oknem. Nie dano nam wystrzelić ostatnich naboi i chodzimy teraz w błędnym kręgu, potykając się o kamienie przeróżnych rocznic i wracając stale do punktu wyjścia. Tragikomiczne niewypały, uboczny produkt wojny. Ciężko nam wyjść z poza naszych okien. Tylko to pytanie stuka o szyby: Czy rzeczywiście jesteśmy już tak zupełnie niepotrzebni, dlatego że dla samych siebie nie umieliśmy matur pozdawać?
 
(To opowiadanie wydrukowane było w londyńskim piśmie literackim 
„Wiadomości”, Nr 270, czerwiec, 1951.)
 

Akcja w Szczucinie

płk dr Mieczysław Korczak ps. Dentysta
 
     Niemcy nie mieli już tej siły i odwagi co dawniej. Po południu wysłuchaliśmy wspaniałej wiadomości radiowej o inwazji aliantów na Zachodzie.
     Nasz szef powiedział - należałoby to uczcić, ale kończyły się nam zapasy żywności, której potrzebowaliśmy bardzo dużo. Niełatwo było wyżywić oddział partyzancki i prowadzić jednocześnie pomóc charytatywną wysyłając paczki więźniom, ich rodzinom, jeńcom wojennym, rodzinom prześladowanym przez Niemców. Potrzebną żywność trzeba było zdobywać na wrogu.
     Józek wraz z Andrzejem, Gienkiem i Fredziem pojechali bryczką w pobliże mostu na Wiśle w Szczucinie. Józek otrzymał informację o zaopatrzeniu sklepu „Nur fur Deutsche”, należącego do majątku ziemskiego administrowanego przez Niemców oraz pobliskiej gorzelni, która produkowała alkohol na front. Aby nasza akcja była sprawna i udana Józek chciał zrobić rozpoznanie na miejscu. Pozostawił Więc konie w sam opieką Andrzeja, a z Gienkiem i Fredziem, pod okiem niemieckiej straży w pełnym uzbrojeniu pod płaszczami, przeszli mostem na prawą stronę. Zapoznali się z obstawą ubezpieczającą most, majątek ziemski oraz ilością Niemców kwaterujących w mieście. Informacje te uzyskali od tamtejszego wywiadu. 
     Dowiedzieli się również, że Niemcy mają bezpośrednie połączenie telefoniczne z Dąbrową Tamowską i Tarnowem. Wracając z tymi informacjami nie mogli jednak przejść z powrotem na drugą stronę rzeki ponieważ Niemcy pod wieczór zablokowali most kozłami z drutu kolczastego i nie przepuszczali nikogo bez przepustki. 
     Powstała niebezpieczna sytuacja. Główne siły oddziału, które czekały, aby przedostać się promem na drugą stronę Wisły o umówionej godzinie, miały posuwać się marszem kępą nadwiślańską w kierunku Szczucina
     Tam miały oczekiwać na Józka i pozostałych kolegów którzy pojechali na zwiad. Po pewnych wahaniach i namyśle skorzystano z pomocy wywiadu AK w Szczucinie, a szczególnie zawiadowcy stacji który się podjął ryzykownego wyczynu. Przesłał lokomotywę z jednym wagonem towarowym w którym zaplombował Józka, Gienka i Fredzia i bez przeszkód przetransportował ich na drugą stronę. Dzięki temu dotarli do oddziału na umówione miejsce w porę.
     O zmroku przeprawiliśmy się na prawy brzeg Wisły w odległości około 4 km od Szczucina na wschód. Szpica, w której się znalazłem, przebrana w mundury gestapowców i żandarmów, podchodziła wałem pod Szczucin, ubezpieczając resztę oddziału, który podążał kępą. Ponieważ było ciemno i łatwo można było się zgubić, wszyscy trzymali się sznurka idąc gęsiego. Aby nie ulec przypadkowej dekonspiracji mieliśmy rozkaz napotkanych po drodze ludzi zabierać ze sobą. 
     W pewnym momencie wyskoczył z kępy na wał człowiek, niosący na plecach pełen worek tytoniu. Widocznie nie spodziewał się w tym miejscu i o tej porze ujrzeć Niemców. Nie wiedząc co robić, rzucił worek i zaczął uciekać, ale ze strachu nogi odmówiły mu posłuszeństwa i przewrócił się na ziemię. Gdy dobiegliśmy do niego na kolanach błagał nas o darowanie mu życia. Wiedział, że za przemyt tytoniu potrzebnego dla wojska na froncie grozi kara śmierci. Kazaliśmy mu zabrać worek i uciekać w kępę, ale mężczyzna ten nie mógł ruszyć się z miejsca, drżał cały i mamrotał coś pod nosem. Skoczył w kępę dopiero wówczas, gdy odeszliśmy od niego na znaczną odległość.
     Zatrzymał go jednak Postępujący za nami oddział. Spotkałem go później, jak ładował łupy na nasze wozy. Zapytałem - „bardzo się pan przestraszył?". Odpowiedział krótko: „Niemcy też wzięliby was za swoich”.
     Było już całkiem ciemno, gdy doszliśmy do Szczucina. Józek podzielił grupę na dwa oddziały operacyjne i trzy ubezpieczające. Jeden z tych oddziałów działał w mieście, a drugi w majątku i gorzelni. Pozostałe ubezpieczały nas na drodze od strony Tarnowa, Mielca i mostu na Wiśle. Zachowując ostrożność podchodziliśmy do poczty w celu odcięcia drutów telefonicznych. Wtedy niespodziewanie zostaliśmy zatrzymani przed mleczarnią, ktoś krzyczał do nas po niemiecku - „Halt! Wer da?” – ale „Bobo” odkrzyknął - „Schutzpolizel" Byli to stróże nocni, jeden z nich przebywał na robotach w Niemczech i znał język niemiecki. Uwierzyli, że jesteśmy Niemcami.
***
     Zabraliśmy ich ze sobą i kazaliśmy im wziąć napotkaną przy jednym z domów drabinę. Przed pocztą Józek polecił podstawić tę drabinę pod słup telefoniczny. Po niej „Zindap” wspiął się bardzo sprawnie na wierzchołek słupa i zaczął obcinać druty telefoniczne. W tym momencie podszedł do nas człowiek z naszego wywiadu, który poinformowało liczebności żołnierzy niemieckich w mieście. Okazało się, że późnym wieczorem przyjechały dwa samochody żołnierzy niemieckich, która zakwaterowali się w drewnianym ratuszu w Szczucinie.
     Po krótkiej naradzie postanowiliśmy użyć fortelu. „Bobo”, który znał świetnie język niemiecki, krzyknął do nich donośnym głosem „Achtung Soldaten!" Macie zachować spokój, nie strzelać i nie wychodzić. Mamy działo i karabiny maszynowe wycelowane na was. Zniszczymy was, jeżeli otworzycie ogień. Żołnierze niemieccy posłuchali, nie padł ani jeden strzał z ich strony. Słychać było tylko tupot nóg zbiegających po schodach do piwnicy Niemców. Rozbiliśmy niemieckie magazyny w mieście. Spotkanych ludzi zaangażowaliśmy do załadowywania wozów, po czym wycofaliśmy się do gorzelni.
     Stałem z Romkiem „Uszatym" i Stachem Wiąckiem w ogrodzie i obserwowaliśmy budynek, w którym przebywało 30 Niemców stanowiących ochronę majątku i gorzelni. Natomiast inni koledzy przystąpili do dewastacji gorzelni i ściągania pasów transmisyjnych, rekwirowania koni, wozów oraz spirytusu w beczkach. Widząc to Niemcy nie wytrzymali nerwowo i otworzyli do nas ogień. Ujrzałem, jak z okien budynku i piwnic unosiły się nad naszymi głowami smugi pocisków świetlnych.
     Wszyscy, jak na komendę padliśmy na ziemię. Nasi natychmiast odpowiedzieli ogniem. Z brzękiem leciały szyby z okien budynku, z którego do nas strzelano. Romek „Uszaty” całymi seriami z niemieckiego RKM-u zmusił Niemców do przerwania ognia. Krzyknąłem - „czy nie został kto ranny?”
     Zrobiło się bardzo cicho. Siąpił drobny deszcz, w tej krótkiej ciszy podczołgaliśmy się po wozy, które stały na dziedzińcu majątku. Stąd mieliśmy lepsze pole widzenia i obstrzału. Dołączył do nas Franek Rutyna, który by zawodowym wojskowym, wzmocnił naszą pozycję. Po chwili Niemcy znów zaczęli strzelać, ale już tylko z okien piwnicznych. Strzelali jednak niecelnie i nie w naszym kierunku. Wykorzystał to „Uszaty" i zmienił stanowisko. Znów posłał serię. Taka zabawa trwała dość długo, aż w końcu Niemcy całkowicie ucichli. ich ogień nie spowodował u nas żadnych szkód. Strzelali również Niemcy pilnujący mostu.
     Nad miastem rozpryskiwały się czerwone rakiety, to Niemcy wzywa pomocy. Robotnicy majątku wskazali nam mieszkania dyrektorów. Jeden pochodził z Lotaryngii, poczęstował nas dobrą nalewką i podarował nam galon wiśniaku na spirytusie. Był tak zachwycony naszą akcją że powiedział nam. iż po drugiej stronie mieszka zagorzały wróg Polaków jego zastępca, Skorzystaliśmy z tej informacji. Stach ,.Inspektor" zabrał mu krótką broń, ale Niemiec wcale nie miał ochoty się nią bronić był przygnębiony i smutny. Przeszukując biurko znaleźliśmy w nim broń myśliwską, którą również zabraliśmy.
     Nad ranem nasza zielona rakieta oznajmiła koniec akcji. Byliśmy bardzo zmęczeni i zmoknięci, gdy ściągaliśmy na punkt zborny. Dotarliśmy wreszcie nad Wisłę, gdzie czekał na nas prom. Z tej odległości, jak na dłoni widać było Niemców patrolujących most. Nasz przeładowany galar ugrzązł na mieliźnie na samym środku Wisły. Kilku z nas musiało wskoczyć do wody, aby go zepchnąć. Jeszcze dwu krotnie wracaliśmy na drugą stronę Wisły po ubezpieczających nas kolegów i konie zdobyte na Niemcach. Samochodowy patrol nieprzyjaciela był już na wale. Niemcy obserwowali nas przez lornetki, ale nie strzelali. Pewnie nie mieli pewności, ponieważ wielu z nas było w mundurach niemieckich.
     Wyznaczony zostałem do tylnego ubezpieczenia wraz z Frankiem, płk. „Siep", gen. „Pióro", z „Tarzanem" i „Sprężynką”. Staliśmy przed wiejską chałupką z bronią gotową do strzału. Wtedy zza zakrętu wyjechało auto pełne Niemców. Rzuciliśmy się w przydrożne rowy, a nasze lufy Skierowaliśmy na cel. Ale Niemcy gwałtownie hamując włączyli wsteczny bieg i zniknęli za zaroślami. My również błyskawicznie wskoczyliśmy na wozy pospieszyliśmy za grupą na północ w kierunku Połańca.
     Było niedzielne rano. W Budziskach zatrzymali nas ludzie z orkiestrą I zaprosili na wesele. „Tarzan", gen. „Pióro", płk „Siep" zaczęli tańczyć z karabinami jak z partnerkami. Widząc to młode dziewczyny poprosiły nas do białego walca. Potem poczęstowano nas ciastem weselnym i gorącą herbatą. My zaś zostawiliśmy im spirytus. Długo machali nam wszyscy na odjezdne. Jadąc przez Połaniec koledzy nakryli mnie plandeka, abym nie został rozpoznany. Dziewczyny przed kościołem przesyłały nam całusy.
     Na drugi dzień na spotkaniu Todzia Olesińska, zwracając się do mnie powiedziała - „to dopiero odważni, dzielni chłopcy. Przez całą noc urzędowali w mieście, w którym znajdowały się liczne jednostki niemieckie. Ty byś Mieciu na pewno nie miał tyle odwagi co oni, chociaż jeden z nich prawdopodobnie był z Połańca, ponieważ żeby nie został rozpoznany, nakryto go plandeką”.
     Niedługo po tej akcji prowadziłem wykład na konspiracyjnym kursie dla sanitariuszek, w którym brała udział właśnie Todzia i ze zdziwieniem na twarzy spoglądała na mnie, później niedowierzająco zapytała - „to ty byłeś tym nakrytym «Jędrusiem»"? Do dziś wielu starszych ludzi w Połańcu nie dowierza, że ja brałem udział w różnych akcjach „Jędrusiów".
 

Użytkownik

Biuletyn "ODWET" nr 28