Szanowny Panie Profesorze,
pozwoli Pan, że tę książkę zadedykuję Panu oraz wszystkim "Jędrusiom" i Żołnierzom Armii Krajowej
Danuta Paszkowska
SŁAWOMIR KRYSKA
Rajd śmierci
Wrzask. To była pierwsza rzecz, która przerwała się przez ciężki opar snu i dotarła do jego świadomości. Ogarnęła go fala chrapliwych, nieartykułowanych, zanoszących się dźwięków. Półprzytomny jeszcze, nie przekroczywszy ulotnej granicy jawy, zerwał się z posłania. Uderzył głową o niski sufit strychu, ale nawet fizyczny ból nie zabił w nim rozpaczliwej, złudnej nadziei, że wrzask ten to tylko senny omam, koszmar, który podczas ostatnich miesięcy nawiedzał go ze złą regularnością. Ile już razy przerażony budził się w środku nocy? Myślał wówczas: śnić sam wrzask, śnić głos sam, widzieć go, dotykać niemal, a nie zobaczyć tych, którzy krzyczeli. Na jawie, tak, na jawie, przypominał sobie wrzeszczących. Mógł opisać każdy szczegół ich mundurów czarnych lub feldgrau, zawiły szyfr oznak, baretek, dystynkcji i odznaczeń: srebrne okuwki za walkę wręcz, Krzyż Żelazny, odznaka za zniszczone czołgi... Ale wówczas występowali jakby oddzielnie, krzyk był gdzieś poza nimi, ten krzyk, który materializował się w marzeniach sennych i który - był tego pewien - pozostanie już w nim na zawsze. Rozejrzał się wokół, ale nic nie potwierdzało jego nadziei. Przeciwnie: przestrzeń otaczająca go była przeraźliwie konkretna - niski stryszek, drażniąca woń siana, kurz wirujący w cienkich smugach słońca, wdzierającego się przez szpary między deskami. Wszystko, co dostrzegł, było ułamkiem pejzażu, w którym tkwił od wielu miesięcy; sytuacja - mógł się jej spodziewać w każdej chwili, nie powinna go zaskoczyć - była uzasadniona z żelazną logiką tak w stosunku do niego, jak i milionów jego rodaków. Przypomniał sobie - z precyzją człowieka żyjącego od dłuższego czasu na krawędzi śmiertelnego niebezpieczeństwa - długi nocny marsz przez błoto dróg polnych, brudną szarość wstającego przedświtu, chałupy wioski wydobywające się z tej brei, to na pewno Wiązownica, gospodarza, który wpuszczał go w obejście małą furtką... Nie, gospodarza nie pamiętał, jego sylwetka roztapiała się w mroku zalegającym u podnóża szopy, więc ledwo głos, wymienili hasło, a później: "Prześpi się pan na stryszku... Jak będzie trzeba, to obudzę... Można spać spokojnie. Niemcy tu nie docierają. Wiadomo: polskie drogi..." To "polskie" gospodarz powiedział z naciskiem. Nie wiadomo, czy chodziło mu o utopione w marcowych roztopach drogi Kielecczyzny, drogi o tej porze roku raczej tylko z nazwy, czy o to, że tereny te od dawna kontrolowane były przez oddziały partyzanckie.
W tym czasie Niemcy z niechęcią opuszczali swoje schutzpunkty. Punkty oparcia - ufortyfikowane posterunki ze stałą załogą – okupant zaczął budować w początkach czterdziestego trzeciego roku. Były one niejako dwudziestowieczną repliką dawnych zameczków obronnych wystawianych na rubieżach państw. Tutaj, w razie akcji partyzanckich, mieli znajdować schronienie Niemcy związani z aparatem administracyjnym Rzeszy oraz nadzorcy niewielkich zakładów przemysłowych czy majątków rolnych. Tutaj właśnie oparcia miały szukać większe grupy żołnierzy niemieckich, wysyłanych na wszelkiego rodzaju akcje przeciw Polakom; tutaj wreszcie mieścił się pierwszy punkt, w którym zbierano wiadomości od drobnych szpicli i konfidentów penetrujących okolice. Nadrzędną jednostką terenową, grupującą poszczególne schutzpunkty, był schutzbezirke - obszar bezpieczeństwa. Dystrykt Radom, na którego terenie leżały miejscowości, gdzie rozgrywają się opisane wydarzenia, dzielił się na pięć takich obszarów: Kielce, Radomsko,
Jędrzejów-Końskie, Częstochowa i Busko-Opatów. Wieś, gdzie dotarł łącznik, leżała na obszarze tego ostatniego.
Wrzask tymczasem rósł. Ostrożnie podpełzł do najszerszej szpary między deskami. Przed nim rozciągała się pospolita panorama małej wioski odległej od głównych traktów, zagubionej w lasach. Z gorzką ironią pomyślał o iluzoryczności bezpieczeństwa, które miało nieść bezdroże. Przed jego oczami rozgrywał się jeden z powszednich dramatów okupacji.
Pomyślał "powszednich" i słowo to nie wydało mu się wcale niestosowne. Chociaż on sam w każdej chwili mógł w tym dramacie objąć rolę tragiczną, nie wzruszyło go nad miarę powszednią. Chłodno kalkulował swoje szanse.
Po placyku, z bronią gotową do strzału, kręcili się granatowi policjanci i Niemcy. W ruchach ich można było wyczuć strach. Oni też się boją - pomyślał bez spodziewanej satysfakcji. - Boją się strzału zza węgła, granatu raptownie rzuconego im pod nogi... Jedyna ich przewaga nad nim jest taka, że lęk swój mogą zagłuszyć wrzaskiem.
Ostrożnie zaczął się wycofywać na przeciwległy kraniec stryszku. Tylna ściana szopy dotykała do wąskiego pola, tuż za którym zaczynał się las. Wyłamie deskę, skok na dół, krótki bieg, nie więcej jak pięćdziesiąt metrów, tyle że ziemia ciężka, gliniasta, i wchłonie go mokry mrok lasu. Doświadczenie konspiratora uczyło: Niemcy, jeśli go nawet zauważą, poprzestaną na ostrzelaniu ściany lasu, wątpliwe, żeby ryzykowali polowanie z nagonką pośród nieznanych ostępów i wykrotów, a taka pukanina... Rachunek prawdopodobieństwa dawał mu ogromną szansę powodzenia w ucieczce: nim się spostrzegą, jeśli w ogóle się spostrzegą, nim otworzą ogień, z konieczności nerwowy, więc i niecelny.-Wyjrzał ukradkiem na zewnątrz i już widział: na tyłach gospodarstw, z trudem wyrywając nogi z gliniastej ziemi, chodził uważny, z karabinem gotowym do strzału, granatowy policjant.
To spostrzeżenie nawet go zbytnio nie rozczarowało: ostatecznie nie miał do czynienia z durniami, ci ludzie zbyt długo zwalczali ruch partyzancki, żeby nie wiedzieć, jak rozstawiać posterunki wokół podejrzanego obiektu. Wrócił na poprzednie miejsce. Opanował go niewytłumaczalny wisielczy humor.
Wyjął pistolet i z nawyku raz jeszcze sprawdził spust. Ze specjalną uwagą skontrolował ostatni nabój w magazynku. Połyskliwa gładkość mosiądzu i równiutki kształt łuski napełniły go, przez moment szukał określenia, dziwnym optymizmem.
Tymczasem wypadki we wsi toczyły się ze swoją okrutną zwyczajnością. Środkiem wiejskiej ulicy Niemcy prowadzili trzech pracowników nadleśnictwa Wdzięki: Filipa Maciąga, Jana Grzesiaka i Władysława Kąckiego. Chciał dojrzeć ich twarze, znał ich przecież dobrze. Będąc łącznikiem Armii Krajowej nie raz przemierzył ten rejon, starannie zbierał wiadomości o mieszkańcach okolicy, nawet te najbłahsze, utrwalał w pamięci ich rysy - takie wiadomości przydadzą się zawsze. Teraz chciał ujrzeć ich jeszcze, ujrzeć godność, człowieczą godność, którą spodziewał się znaleźć zamkniętą w twarzach tych zmaltretowanych ludzi - było mu to potrzebne jak powietrze, jak świadomość, iż w razie czego nie zawiedzie go ostatni nabój w pistolecie. Ta przemożna chęć mało nie pchnęła go do czynów nie przemyślanych, niemiecka eskorta otaczała bowiem skazańców szeregiem tak zwartym, że z jego stanowiska ledwo można było rozróżnić same sylwetki. Tamci szli, dobrzy, nie wyróżniający się niczym ludzie, tacy jak inni. I to był jeszcze jeden powód, dla którego powinien zachować w pamięci ich portrety. Gwałtownie uchwycił się deski w ścianie stryszku gotów ją wyłamać i raptem z boleścią uświadomił sobie, że właściwie powinien zapamiętać nie tylko te trzy, ale miliony, miliony twarzy ludzkich, jak inne... Zbolały z powrotem usiadł na sianie. W odrętwieniu nie zwrócił już nawet uwagi na serie z broni maszynowej. Cóż, żył w czasach, kiedy strzały były zjawiskiem znacznie pospolitszym niż grzmoty, kiedy za dziw natury brano śmierć naturalną, śmierć w łóżku.
Z odrętwienia wyrwało go poczucie bliskiego niebezpieczeństwa. To poczucie było zupełnie podświadome, lata walki wykształciły w nim nowy zmysł. Jak automat wrócił na swoje stanowisko obserwacyjne. Zobaczył, że Niemcy zaczęli rozchodzić się po wsi. Jego obecna kryjówka przestawała być kryjówką: przede wszystkim spenetrują strychy, będą kłuć bagnetami siano w poszukiwaniu mięsa wieprzowego lub... ludzkiego - pomyślał z okrucieństwem. Raz jeszcze wyjrzał na zewnątrz i - Andrzej Resler, tak, to na pewno Resler. Poprzednim razem spotkali się w tarnowskiej placówce Gestapo. Dobrze zapamiętał to spotkanie, od tamtej właśnie pory dręczyły go owe koszmary senne pełne wrzasku.
Andrzej Resler - co o nim wiedział? Dawniej kolonista niemiecki z Sielca koło Staszowa. Mówili o nim: przyzwoity gospodarz, dobry sąsiad. Z tamtych czasów zachował tylko długie, chłopskie wąsy i znajomość polskich obyczajów. Ta wiedza pozwoliła mu teraz zrobić szybką karierę w Gestapo. Stał w czarnym mundurze na środku wiejskiej ulicy, tej samej ulicy, którą przemierzał jako spokojny obywatel kraju, który go przygarnął, nakarmił, i ze znajomością rzeczy wydawał precyzyjne rozkazy - gdzie i jak szukać. Akuratny chłop niemiecki, akuratny dowódca grupy specjalnej, akuratny morderca... Dzisiaj właśnie, 11 marca 1943 roku, wyruszył na "krajoznawczą wycieczkę" po znanych sobie okolicach, wziął na siebie rolę przewodnika i prowadził swoich kolegów z niemieckich jednostek policyjnych ze Staszowa i Rytwian oraz - żeby nikt nie zarzucił mu niechęci do Polski - Polaków... funkcjonariuszy granatowej policji z posterunku w Osieku. Właśnie z samego rana odwiedził Osiek i - by nikt przypadkiem nie zapomniał o jego wizycie - zastrzelił kierownika miejscowej agencji pocztowej, Henryka Żyłę. Ponieważ był człowiekiem dbałym o majątek państwowy i nie chciał marnotrawić amunicji, zamordował pocztowca na oczach oniemiałej z bólu żony, a ta, oszalała z rozpaczy kobieta, popełniła samobójstwo. Pomyślał wówczas pewnie: czysta oszczędność w użyciu naboi Z Osieka furmankami, klnąc nieprzychylność polskich dróg, po których można tylko poruszać się końmi, dojechał do Wiązownicy. W tych czasach "turystyka" była narodowym obowiązkiem każdego Niemca. Andrzej Resler nie mógł urządzić marszu na Moskwę, marszu na Leningrad, urządzał więc marsze w dostępnym mu okręgu ziemi opoczyńskiej. Może nie tak sławne, ale... ludność tutejsza dobrze zapamiętała ten rajd, nazywając go rajdem śmierci.
Nie, nie może się dostać po raz wtóry w ręce Reslera! Raz jeszcze zanalizował swoją sytuację: znajduje się w środku obstawionej wsi, jeśli ucieczka poza obręb zabudowań jest praktycznie wykluczona, pozostaje mu tylko szukać ukrycia wewnątrz, ale gdzie? Gdzie? Tradycyjne kryjówki - kopce z ziemniakami, słoma, siano, piwnice - odpadały przy takim fachowcu jak Resler. Trzeba znaleźć coś oryginalniejszego. Podczołgał się do drzwi stryszku, które wychodziły na podwórze. Tutaj na szczęście nie było jeszcze Niemców, lecz naga, błotnista pustynia nie dawała żadnych możliwości ukrycia się. Krzywy, zardzewiały kierat, poczerniałe, drewniane ściany zabudowań gospodarczych i pies.
Duży, wiejski kundel zdenerwowany wrzaskiem i tym niespodziewanym o tej porze ruchem szarpał się na łańcuchu i zanosił skowyczącym szczekiem.
Pies? Przecież pies!... Że też nie przyszło mu to wcześniej na myśl. Nie szukając pomocy drabiny zeskoczył na ziemię. Chlupnęło miękkie błoto. Poczuł drobne kropelki na twarzy i dłoniach. Nie zważał na nic. Długimi susami dopadł psiej budy. Pies najpierw zjeżył się, cofnął i po chwili z warczeniem skoczył ku obcemu. Ale ten był szybszy. Wbił w gardło rozpędzonego kundla dłoń owiniętą marynarką, odrzucił go o dobre trzy metry i korzystając z oszołomienia przeciwnika zaczął wczołgiwać się do psiej budy. W niewygodnej pozycji, na wpoi zgięty, przygotował się do obrony ciasnego wejścia przed rozdrażnionym zwierzęciem. Ale pies nie ponowił ataku. Doświadczenie wiejskiego burka nie przewidywało takiego obrotu sytuacji. Powinien był uciekać, ale łańcuch trzymał go zbyt silnie, stanął tedy w bezpiecznej odległości od budy zajętej przez niezwykłego lokatora, na przemian to skomląc, to warcząc.
Tymczasem na podwórze weszło trzech Niemców poprzedzanych przez samego Reslera. Pies zapomniał o niedawnych wydarzeniach i ze szczekiem skoczył ku przybyszom. Jeden z Niemców zarepetował karabin, ale Resler łagodnie odsunął broń gotową do strzału.
- Nie trzeba - powiedział. - To przecież zwierzę. Gdybyś wychował się na wsi, kochałbyś psy jak ja.
Siedzący w budzie odetchnął. Miłośnik zwierząt, cholera jasna! Kundelka nie skrzywdzi! Jędruś cacany, Jędruś...
Jędruś... Jakże okrutnym szydercą jest los: morderca i zamordowany musieli nosić to samo przezwisko. Ten, którego imię kojarzyło się ze wszystkim, co podczas okupacji zamykało się w słowie Niemiec - tego nazywali pieszczotliwie Jędrusiem, ten, którego imię symbolizowało w tych czarnych latach Polskę, Polskę walczącą, ten nosił pseudonim "Jędruś". I jeszcze, jakby nie dość było pospolitej zbieżności fonetycznej, Resler właśnie dowodził niemieckim patrolem, pod którego kulami zginął Władysław Jasiński, pierwszy, legendarny dowódca "Jędrusiów".
Nie widział śmierci Władysława Jasińskiego, znał ją tylko z opowieści, ale ponieważ dane mu było nie raz oglądać podobne śmierci, nie raz uczestniczyć w sytuacjach podobnych, mógł ją sobie doskonale wyobrazić.
Widzi wielką równinę przykrytą równiutką warstwą śniegu. Jest początek stycznia, tuż po święcie Trzech Króli. Jędruś szykuje się właśnie do zmiany miejsca postoju. To jego ostatnie minuty pobytu w Trzcińcu. Raptownie dobiega go okrzyk jednego z czterech ludzi, którzy wraz z nim zatrzymali się w tej niewielkiej wioszczynie:
- Niemcy!
I nagły trzask pistoletów maszynowych.
Cóż za idiotyczny zbieg okoliczności! Właśnie mieli wyjeżdżać: ubezpieczenie ściągnięte, broń ukryta w głębokich schowkach. Jasiński ma dopiero trzydzieści dwa lata, ale konspirować zaczął już jesienią trzydziestego dziewiątego roku. Przez te trzy i pół roku żył w ciągłym napięciu, ciągle pod grozą śmierci, nosząc na karku głowę wartą tak wiele dla okupanta, że rozesłał za nim listy gończe. Dziesiątki razy znajdował się w trudnych sytuacjach, ale ta była najgorsza. Jasiński pojął, iż dzisiejszy dzień jest jego dniem ostatnim. Ale nie rezygnuje, jeszcze nie rezygnuje. Oprócz niego w izbie jest Antoni Toś i Marian Gorycki. Krótki bieg i- oto są w szczerym polu.
Kluczą po otwartej płaszczyźnie. Niemcy ich widzą. Pociski tną powietrze. Jakże ciężko biegnie się po zmarzniętej grudzie. Pociski wzbijają małe fontanny śniegu zmieszanego z ziemią. Jeszcze dwadzieścia metrów, jeszcze dziesięć. Puls boleśnie łupie w skroniach. Które, które uderzenie krwi będzie ostatnie? Ta przeraźliwie jasna świadomość. I jeszcze: żona, dziecko, koledzy z oddziału... Czy zdołają?... Czy wypełnią wszystkie jego plany?... Czy walka bez jego udziału potoczy się tak, jakby nic się nie zdarzyło?... I znowu najbliżsi... Obrazy, pytania, obrazy, wszystko się miesza, ginie za czerwonymi płatami przelatującymi przed oczami i wreszcie... Nawet nie poczuł bólu, uderzeń pocisków rwących jego ciało. Leży na ziemi. Jego ziemi. Przed oczyma mała przestrzeń: skawalone grudy pokryte sypkim śniegiem. Myśli płyną powoli: ale nie, nie ma przy sobie broni, jedyny granat wyrzucił w stronę Niemców zaraz na początku swojego ostatniego biegu. Ale świadomość raz jeszcze rozgorzewa bolesnym płomieniem - zaraz tu podejdą Niemcy, będą się pastwić nad jego trupem, to nieważne, ważniejsze, że ma przy sobie papiery, które mogą doprowadzić Gestapo do jego towarzyszy. Jasiński grzebie w kieszeniach nasiąkającego krwią ubrania. Dłoń trafia na zmiażdżony zegarek i spłaszczony pocisk; odsuwa go, a już po chwili białe strzępy papieru mieszając się z płatkami śniegu kołują nad ciemnym kształtem ciała. Ciała Władysława Jasińskiego - Jędrusia.
Kim byli ludzie wchodzący w skład oddziału "Jędrusiów"? Jaka była historia tej grupy bojowej, tak wsławionej, że w całej Kielecczyznie, i nie tylko, pojęcie "Jędruś" było rzeczownikiem pospolitym i synonimem pojęcia partyzant, że inne oddziały chętnie przyjmowały kryptonim "Jędrusie"?
Organizacja "wybuchła" w Tarnobrzegu. Jeszcze nie przebrzmiały echa wystrzałów pod Kockiem, jeszcze nie do wszystkich dotarła wieść o kapitulacji generała Kleeberga, a już (był październik) Władysław Jasiński, młody magister prawa i nauczyciel szkół tarnobrzeskich, zaczął organizować. Ci pierwsi bojownicy Polski Podziemnej rekrutowali się przede wszystkim z młodzieży gimnazjalnej, chłopców znających się już i przyjaźniących od dawna: z jednej ławki szkolnej, z jednej drużyny harcerskiej, może z okresu zabaw szczenięcych... Owe przyjaźnie młodzieńcze pozwalały na realizację kapitalnego prawa konspiracji: wiemy, na co nas wzajem stać, w tych warunkach ryzyko przyjęcia w szeregi zdrajcy lub prowokatora spadało do minimum, Jeśli dodamy do tego głęboko patriotycznego ducha przenikającego wszystkich, jeśli dodamy do tego energię i ów trochę niefrasobliwy optymizm przynależny młodości - będziemy mieli wizerunek prawie idealnego konspiratora. Prawie, bowiem wszystkim, łącznie z dowódcą, brakowało doświadczenia. Za te lekcje płacili krwawo przez; następne lata wojny.
Zapewne jesienią 39 roku męczyła Władysława Jasińskiego myśl, czy przez trzy miesiące zdoła przygotować do walki z okupantem swoich podopiecznych. Przez trzy miesiące, o święta wiaro ludzi dobrej woli! - bo w grudniu spodziewano się ogólnonarodowego powstania, które wyzwoli kraj.
Na razie zajmowano się zabezpieczeniem broni pozostawionej przez nasze wojska podczas kampanii wrześniowej, sporządzano dokładne plany Tarnobrzega, nanoszono na nie punkty oporu najeźdźcy.
Na tych zajęciach mijała pierwsza zima wojenna. Tymczasem organizacja krzepła, rozrastała się. Dotychczasowe formy działalności stały się niewystarczające.
"Odwet" - taki kryptonim przyjęła organizacja i taki był tytuł jej pierwszej gazety. Gazety, której nakład sięgał 1500 egzemplarzy i którą kolportowano już nie tylko w samym Tarnobrzegu, ale i w okolicznych powiatach: Mielec, Nisko, Łańcut, Jarosław, Tarnów, Dąbrowa Tarnowska, Stopnica, Sandomierz, Opatów, Iłża, Janów Lubelski, Przemyśl, Dobromil, Jasło, Kolbuszowa, Dębica, Biłgoraj... Obok działalności "wydawniczej rozmachu nabiera również tzw. "Fundusz Pomocy", akcja niesienia pomocy ludziom i rodzinom ludzi, którzy pierwsi zostali dosięgnięci przez okupanta.
Tymczasem Niemcy wpadają na ślad organizacji. Pierwsze aresztowania, pierwsze ofiary - pierwsza lekcja śmierci I tak od chwili, kiedy we wrześniu czterdziestego roku Tadeusz Dąbrowski, wiozący kilkadziesiąt egzemplarzy "Odwetu", został zatrzymany przez żandarmów na stacji w Rozwadowie, od chwili, kiedy z trudem udało mu się umknąć - od tego momentu "troska" władz okupacyjnych o "Jędrusiów" będzie trwała nieprzerwanie. Przyjdą kolejne wsypy, seria aresztowań w marcu 41 roku, w rok później ginie w walce z Niemcami załoga punktu przebitkowego "Odwetu" w Józefowie, przyjdzie druga seria aresztowań, wreszcie śmierć Władysława Jasińskiego. Te represje nie załamują jednak organizacji - przeciwnie: na każdą akcję "Jędrusie" odpowiadają kontrakcją. Lekcje wychowania obywatelskiego dawane lekkomyślnym ludziom wysługującym się okupantowi, likwidacja zdrajców, działania bojowe i sabotażowe... długi jest rejestr form odwetu.
I tak zbliżyliśmy się do przełomowego dnia II wojny światowej - 2 luty 1943 roku, armia von Paulusa kapituluje w Stalingradzie. To już początek końca.
Niemcy czczą owo wydarzenie wzmożoną falą represji. Egzekucje, łapanki, wywóz do Reichu, aresztowania - demonstracja siły, kolejna próba zastraszenia podbitego narodu, nie może ominąć żadnego zakątka Polski. Każdy Niemiec stara się tak, jak mu na to pozwala jego stanowisko. Generalny Gubernator Hans Frank po raz któryś z rzędu wyda szczegółowe rozkazy potwierdzające jego credo polityczne z 40 roku: Wer bei uns verdächtig ist, der sollgleich liąuidiert werden.* Na ziemi sandomierskiej i opatowskiej kształt śmierci i prześladowań nadadzą temu credu SS-hauptscharführer Donat, jego zastępca SS-oberscharführer Schultz i Andreas Resler. Na tej ziemi, na której już prawie od dwóch lat znajduje się –
* Kto jest podejrzany, musi ulec likwidacji (niem.).
po przeniesieniu z Tarnobrzega - ośrodek dyspozycyjny "Jędrusiów".
Decyzja
Niemal w tym samym czasie, kiedy łącznik AK ukryty w Wiązownicy był świadkiem "rajchotwórczej" działalności Reslera, do kwatery głównej "Jędrusiów" - bunkra zbudowanego pod wsią Świnia Krzywda, zwanego popularnie: Na Wygwizdowie - wpadła zadyszana Aleksandra ? Kabata. .
- Schultz w Bogorii... Mruczek aresztowany... Pojechali do Staszowa... - wyrzucała z siebie łączniczka z trudem chwytając oddech.
- Ola, spokojnie. Mów po kolei. Siadaj. - Któryś z chłopców znajdujących się akurat na kwaterze podsunął jej krzesło. Drugi podał szklankę wody. Dziewczyna piła łapczywie.
- Chyba większa wsypa - powiedziała wreszcie. - Przywieźli też aresztowanych z Klimontowa. Siostrę Kozłowskiego, Pająka...
- Komendanta posterunku granatowej. Tego, który współpracował z AK... - raczej potwierdził niż zapytał któryś.
- Tak. Wyciągnęli go z łóżka. Byli tam zresztą przed świtem. Teraz pojechali do Staszowa.
- To nie wygląda na przypadkowe aresztowania...
- Akcja z rozmachem...
- Czyżby rozpracowali organizację?
- Pewnie większa wsypa? - zadawali pytania chłopcy jeden przez drugiego.
- Czy ja wiem? - dziewczyna nie umiała odpowiedzieć. - W każdym razie siatką AK prują metodycznie.
- Czy Mruczek należy do AK? On przede wszystkim "Jędruś".
- Aleś ty naiwny - skomentowała Ola to niewczesne odezwanie.
Mruczkowski... W bunkrze zaległa na moment dręcząca, bolesna cisza.
Sylwester 1942 roku, ile to było temu: trzy miesiące?... Nawet niecałe, a ile zmieniło się od tamtego dnia. Co młodsi z oddziału wybierali się żegnać stary rok właśnie do Bogorii, do Mruczka. Krótki, zimowy dzień dobiegł kresu. Siedzieli w Ujeździe, w melinie Genka, i starali się nadać odświętny wygląd swoim ubraniom, na których plamami, łatami i cerami znaczyły się wszystkie niepogody roku, wszystkie "wycieczki", kiedy trzeba było się przedzierać przez ostępy puszczy sandomierskiej, przez leśne chaszcze. Wtedy również niespodziewanie dotarła do nich wiadomość: bandyci napadli na dom będący kwaterą szefa. Odłożyli bez chwili namysłu igły i żelazko, wzięli granaty i pistolety maszynowe. Przez gwałtownie rosnący mrok, przez wzmagającą się kurniawę, podążyli na ratunek: niedaleko, ze trzy kilometry. Co mogło się stać?... Starali się nie szukać odpowiedzi jednoznacznych. Z zewnątrz dom, w którym mieściła się kwatera, wyglądał cicho, martwo nawet. Ubezpieczając się nawzajem weszli do wnętrza. Widok, który ujrzeli, rozproszył obawy powodując nagłą ulgę: pod ścianą w hallu stało trzech opryszków z rękami wzniesionymi do góry, pilnował ich szef. Stał w skarpetkach, w dłoni niedbale trzymał Visa. Ktoś spytał o przebieg zajścia. Jasiński zlekceważył incydent: "Durnie, dali się zaskoczyć jednemu człowiekowi jak szczeniaki... Bandyci zakichani... Gdybym nie był Polakiem, a ci twierdzą, że też są narodowości polskiej... tfu, cholera... zaraz wydałbym ich Gestapo. No, ale nawet urlopowany inspektor policji granatowej - ostatnie słowa szef podkreślił, dając nam znaki oczami - może sobie w specjalnych okolicznościach pozwolić na postępowanie wbrew instrukcjom. Niech się wynoszą na zbity pysk... Zrozumieli szefa bez trudu: za żadną cenę nie odsłaniać prawdziwej twarzy konspiratora! Po odejściu opryszków nastrój stał się z powrotem pogodny, frywolny prawie. Jeden z przybyłych zaczął bawić się Mauserem odebranym napastnikom i raptem padł strzał. Pocisk przebił pantofel szefa. Na nagły przestrach szef zareagował śmiechem: "But i tak stary, a mnie nic się nie stało. To nawet lepiej, moja kula już mnie trafiła - według rachunku prawdo podobieństwa moje osobiste szanse na następne trafienie wyraźnie się zmniejszyły". A w dziesięć dni później... Teraz jednak nikt nie przypuszczał, co stanie się w dziesięć dni później, teraz w pełni sylwestrowej radości, zadowoleni ze szczęśliwego zakończenia incydentu, który na pozór wyglądał tak groźnie, mając w perspektywie zabawę w Bogorii, prawdziwą, nie okupacyjną zabawę, orkiestrę grającą melodie wojskowe, północ witaną Mazurkiem
Dąbrowskiego, chwilowe wyzwolenie się z nakazów konspiracji, bodaj owo wylewne: "Ja jestem dowódcą tutejszej komórki AK, Robert... Ja nie jestem żaden Wujek, ja się nazywam Gawroński..." - teraz nikt nie przypuszczał, że sprawy; przybiorą tak podły obrót.
*
- ...więc Mruczek siedzi. Niedobrze. On wie cholernie dużo - skomentował relację Oli Stach Wiącek, brat obecnego dowódcy "Jędrusiów", Józka Wiącka.
- Nie tylko on. Przecież każdy coś wie. Akowcy wiedzą równie dużo o nas, jak my o nich. Znają strukturę organizacyjną, meliny, pseudonimy. Ciągle przecież razem działamy. Praktycznie jesteśmy zrośnięci. Jeśli ktoś nie wytrzyma badań... - perorowała Ola. - Zresztą, co jest! Czy nie Polaków zamknęli!?
- O, rany. Nie gadaj tyle - zirytował się raptem Stach.
- Daj spokój dziewczynie, nie widzisz, że jest zdenerwowana - ujął się za siostrą Zbyszek Kabata. - Lepiej pomyślmy, czy nie można by ich od razu...
- ...odbić! Masz rację, Książę Balii - Stach użył tego śmiesznego pseudonimu Kabaty - odbić! Im szybciej, tym lepiej, zanim się szwaby spostrzegą. No, co powiecie, chłopaki?
Odpowiedziało mu entuzjastyczne potakiwanie.
- Szykować konie! Broń! - padły rozkazy. Ola na chwilę została sama w bunkrze, który człowiekowi nie znającemu wejścia tutaj, sprowadzonemu we śnie i raptownie obudzonemu we wnętrzu, wydałby się raczej dobrze zagospodarowaną izbą żołnierską w solidnym drewnianym baraku niż podziemnym schronem. "Jędrusie" budowali ten bunkier z dużym nakładem sił przez wiele dni: ściany były porządnie oszalowane sosnowymi deskami, za jedną z nich, odsuwaną, znajdował się magazyn, drewniane prycze, stół, trocinowy piecyk - wszystko to sprawiało wrażenie ładu żołnierskiego, ale takiego, który udaje się osiągnąć tylko w czasie pokoju. Nic z pośpiechu wojny, jej brudu, niedbałości i tymczasowości. Tylko to wejście: drabina prowadząca w górę, właz zamknięty drewnianą pokrywą, po odsunięciu której wchodziło się do sporej skrzyni przeznaczonej z pozoru do przechowywania jarzyn i kartofli. Dalej była chłopska, ponura izba: wnętrze biednej chałupy, zimnej i wilgotnej. Potem obejście, w skład którego wchodziła jeszcze stodółka. Obydwa budynki pokryte potarganą i sczerniałą strzechą już z daleka sprawiały wrażenie opuszczenia i nędzy.
Chłopcy tymczasem dokonali już potrzebnych przygotowań. Było ich zaledwie sześciu: Stanisław Wiącek, zwany tutaj Inspektorem, Zbigniew i Edward Kabatowie - Bobo i Książę Balii, Tadeusz Czub - Inżynier, ten sam, który w pamiętną noc sylwestrową zawiadomił o napadzie na Jasińskiego, Matros i Wałek, ten ostatni w czasach pokoju nazywał się Ponikowski.
- Tylko was sześciu? - spytała Ola.
- Aż sześciu - odpowiedzieli zgodnie.
- Szkoda, szkoda, że nie ma wszystkich - powiedział na wpół do siebie Wiącek. - No, trudno... Chodźcie, chłopcy...
Dobrze wypasione konie - pamiątka po dawnym spotkaniu z żandarmami - z trudem ciągnęły wóz po błotnistej, rozmiękłej drodze. Jechali milcząc. Tylko Ponikowski rzucał złe słowo, klnąc wądoły, kałuże, bajora, rozpaćkany szlak, na którym ani mowy nie było o rozwinięciu większej szybkości. Bezlistne drzewa, niskie, ołowiane niebo, cała ta przemoknięta i przemarznięta aura przygnębiała jeszcze jadących, którym i tak daleko było do radości.
Stanisław Wiącek siedzący z tyłu wozu rozważał możliwości oswobodzenia aresztowanych. Jeśli dorwiemy ich jeszcze w Bogorii, to z rozbiciem, posterunku granatowej policji nie powinno być kłopotu. Nędzna chałupa, areszt jeszcze nędzniejszy, a miejscowi policjanci też nie należą do ludzi, których marzeniem jest wejście w konflikt z podziemiem - myślał. - Chyba że Niemcy zostawili dodatkową ochronę, ale... to musiałaby być bardzo silna ochrona. A jeżeli zabrali już ich do Opatowa, jeśli nie zdążymy?... Przypomniał sobie, którędy biegnie droga łącząca Bogorię z Klimontowem. Analizował w pamięci krajobraz: każde wzniesienie, zagajnik każdy. Tak, najlepsze, byłyby zarośla nad Kopczywianką. Skrzywił się na samą myśl o tej parszywej rzeczce, niemal zwykłym rowie, od której latem wiatr przynosił odór gnijącej zieleni aż do samego Klimontowa. Droga biegnie tutaj pod górę i Niemcy łatwo nie uciekliby nam spod ognia. Ech, ta improwizacja... I nagle uświadomił sobie, że przynajmniej połowa akcji partyzanckich rodzi się z potrzeby chwili, plan ich powstaje w trakcie działania, z minuty na minutę. Zasady taktyki partyzanckiej to brak zasad, ale brak też jest zasadą. Z rozmyślań wyrwał go wyrazistszy i zdecydowanie określony wybuch złości Ponikowskiego:
- A bodaj ich sparło, Autostrady im się zachciało! O, żesz nagła i niespodziewana!...
Konie zatrzymały się. Rzeczywiście, dalsza podróż tym najkrótszym szlakiem do Bogorii była niemożliwa: polna droga, jak okiem sięgnąć rozkopana, straszyła dołami wypełnionymi czarnym błockiem. Wiącek zszedł z wozu i poczuł, że zagada się po kostki w glinę. Dalej rozciągało się istne morze błotnistej wody, nad którym sterczały szkielety nagich krzewin i drzew.
- Zawracamy - powiedział. - Może przez Małą Wieś, Wiktorówkę... - chciał dokończyć "zdążymy", ale i jemu wydało się to mało prawdopodobne.
- Tyle drogi nakładać. Tyle drogi... - lamentował któryś. - Jak przyjedziemy, będzie po herbacie.
- Chcesz się topić? Top się sam. - Wiącek z trudem wyrwał nogi z gliny i wdrapał się na wóz. - W każdym razie z Bogorii nici. Walimy od razu na szosę.
Kiedy dotarli do miejsca, skąd widoczny był spory fragment szosy, zobaczyli kolumnę niemiecką, jak szybko oddalała się w stronę Klimontowa.
Nikt nie rzekł słowa. Patrzyli ponuro za znikającymi wśród mokrych płaszczyzn mgły pojazdami niemieckimi.
Tego samego dnia, wieczorem, w salce klubowej Soldatenheimu w Opatowie, spotkali się trzej "bohaterowie" przedpołudnia: Donat, Schultz i Resler. Spokojni, wygodnie rozparci w krzesłach, racząc się wódką, ale bez zachłanności, raczej z pewną leniwą powagą, która zwykła cechować starych kumpli znających się jak łyse konie nie tylko osobiście, lecz również związanych jednym rodzajem pracy, którzy właśnie utrudzili się w ciągu dnia wykonując ciężkie zadanie. Teraz spotkali się - tamta, "dobrze" zrobiona praca, jeśli już za nimi - by odpocząć, podzielić się spostrzeżeniami, uwagami... Pili tedy ciepłą wódkę bez obrzydzenia, ale i bez przyjemności, taki był rytuał: jeśli coś się powiodło, trzeba oblać. Rozmowa toczyła się powoli, często przerywana długimi chwilami milczenia, lecz milczenie to nie znaczyło, iż temat został wyczerpany - było to milczenie pełne rozwagi, w którym starannie analizowano uwagi kolegów, kolegów fachowców, oceniano krok każdy, każde posunięcie w tej trudnej pracy, jaką jest służba stróża ładu i porządku w tym kraju, gdzie każdy...
- ...był, jest albo będzie bandytą - powiedział Schultz.
- O tych, co byli, już się martwi święty Piotr - rzucił Donat. - Im więcej byłych, tym większy porządek. No, zdaje się dzisiaj - nachylił się do Reslera - w Osieku i Wiązownicy porządek wzrósł o parę procent. Resler uśmiechnął się krzywo, nie był łasy na pochwały, zwłaszcza takie. Uważał, że nie należy chwalić ekspedientki za to, iż dobrze handluje, ani chłopa za solidną orkę - za wykonywanie obowiązków, za sumienne przestrzeganie umowy o pracę, nikomu nie powinno się udzielać dodatkowych stów uznania, ale sprzeciwiać się Donatowi, ostatecznie był jego zwierzchnikiem, krytykować zwierzchnika w stopniu
SS-hauptscharführera... Może tak trzeba - myślał - może wydano na ten temat jakieś dodatkowe instrukcje, ostatnio za każdy czyn wynikający li tylko z dobrego pojmowania swoich obowiązków dawano pochwały, a nierzadko i odznaczenia. Ciekawe, czy ma to coś wspólnego z chwilowymi niepowodzeniami na froncie?
- Żeby nie trzeba jeszcze tak cholernie wcześnie wstawać. Psiakrew, o piątej rano być już w robocie - Schultz ziewnął szeroko. - Niech krew zaleje taką służbę. Nigdy nie wiadomo, czy człowieka nie wyciągną o drugiej w nocy z łóżka i nie każą uganiać się za jakimiś zbirami. - Dla podkreślenia swych słów znowu ziewnął potężnie i przeciągnął się.
- A ty byś chciał, żeby bandyci prowadzili tryb życia urzędników magistrackich? - Donat stawał się niebezpiecznie dowcipny. Pił najwięcej z całej trójki, a alkohol czynił go agresywnym. - O godzinie ósmej idą na miejsce zbiórki, do dziesiątej ostrzenie noży, od dziesiątej do jedenastej wykonują normę, próbując zamordować kilku twoich bezbronnych rodaków, za których bezpieczeństwo, psiakrew, ty odpowiadasz, a o godzinie dwunastej zgłaszają się do domu Ornatkiewicza, Rynek cztery, do pana SS-obersturmführera Schultza i przedkładając mu rzeczony nóż, proszą, aby ich zamknął.
- Żeby tylko brak snu był jedyną niedogodnością naszej pracy... - próbował zmienić temat Resler, ale Donat już zamilkł, widać gwałtowny wybuch zmęczył go i teraz oglądał się za usługującym, pragnąc zamówić nową butelkę wódki.
Trzasnęły drzwi. Do salki klubowej wszedł SD-man Hospodar. Donat wrzaskliwie przywołał go do stolika:
- To jest żołnierz! To jest prawdziwy żołnierz! W nocy, przez to bandyckie miasto, sam!..; SD przodującym oddziałem wielkiego narodu niemieckiego! - zrobił gest, jakby chciał wstać, ale widać nogi odmówiły mu posłuszeństwa, bo tylko zakołysał się na krześle i wrócił do poprzedniej pozycji. Kilku podoficerów Luftwaffe siedzących w kącie sali z wyrozumiałym pobłażaniem odwróciło się tyłem.
- Markieranci! Zasmarkani markieranci... - burknął Donat, do którego przyćmionej alkoholem świadomości musiał dotrzeć ten ruch. Epitet wywołany był złością do tych ludzi, którzy wycofani z frontu od jakiegoś czasu przebywali w Opatowie na wypoczynku... jakby to był jakiś kurort! Ponadto przypomniała mu się niedawna rozmowa z ich dowódcą, którego prosił o "wypożyczenie" plutonu żołnierzy potrzebnych mu do utrzymania porządku w okolicznych wsiach. Dowódca odmówił - nie dlatego, co prawda, żeby miał coś przeciw porządkowi - ale w obawie o całość swojego oddziału. Na nic zdały się zapewnienia Donata, że ci bandyci uciekają nawet na widok munduru volkssturmisty, nie mówiąc o mundurze lotniczym czy też... tu wymownie chrząknął dając do zrozumienia, że ma na myśli własny uniform. Dowódca był nieubłagany. "Muszę całą i wypoczętą - podkreślił - jednostkę doprowadzić tam, gdzie będzie bardziej potrzebna. Do utrzymania porządku na terenie Opatowa wy jesteście powołani, hauptscharführerze, macie do tego własnych ludzi, a jeśli to rzeczywiście tylko banda tchórzy..." Dowódca uśmiechnął się złośliwie i Donat już wiedział^ że nic nie wskóra, że ma do czynienia z facetem, któremu nie obce są akcje pacyfikacyjne i który wobec tego stał się już realistą odpornym na hasła propagandowe.
- To jest wdzięczność -? zwrócił się do przybyłego Hospodara. - Gdyby nie my, zdechliby na froncie z nożem w plecach. I powiedz sam, kto jest lepszy?... Kto jest awangardą narodu niemieckiego?
- My - przytaknął na odczepnego Hospodar. Przysunął sobie krzesło, zrzucił płaszcz i nalał kieliszek wódki.
- Gdzieś się włóczył w taką parszywą pogodę? - spytał Schultz spoglądając na płaszcz kolegi przesycony wilgocią, na jego twarz pokrytą kropelkami wody.
- Zaglądałem do więzienia. Sprawdzałem, jak czuje się nasz najświeższy połów.
- No i?...
- Dobrze. Ale nie jestem pewien niewodu.
- Czemu?
- Wolałbym ich widzieć przynajmniej w Oświęcimiu. Jeśli wierzyć nieboszczykom Grobelnemu i Schneiderowi...
- Co, Grobelny też nie żyje?!..
- Wczoraj, w lesie koło Łukawicy, miałem wątpliwy zaszczyt zidentyfikować jego zwłoki.
- Kto?
- Sprawcy nie zostali wykryci, ale dam sobie prawą rękę uciąć, że to resztki bandy tego ober-zbira Jędrusia, któremu nasz kolega Resler zapewnił już miejsce w piekle.
- Ósmego Schneider, wczoraj Grobelny, w trzy dni dwóch najlepszych współpracowników - Schultz popadł na chwilę w ponurą zadumę.
- Ale swój obowiązek wypełnili do końca -? perorował dalej Hospodar dolewając sobie wódki. - Dzięki nim nasz dzisiejszy połów udał się znakomicie, jestem pewien, że jest tam niejeden ważny przywódca nacjonalistów polskich. Według informacji naszych zmarłych kolegów wyselekcjonowaliśmy dwunastu. Siedzą teraz razem w siódmej, specjalnej celi.
- Słuchaj, Hospodar - Donat ocknął się z alkoholowego półsnu - ty masz rację, trzeba ich stąd jak najszybciej wyekspediować, nie ma co kusić licha.
- Najdalej pojutrze rano już ich. nie będzie. Jutro załatwimy formalności, zbada ich doktor Ocepa i... niech się Gestapo dalej martwi. - Widząc pytanie w oczach Reslera, Hospodar dodał;
- Nic, nie martw się, chłopie, nie jest to wielkie więzienie, ale zawsze więzienie, czy myślisz, że ta banda zdoła przez czterdzieści osiem godzin zorganizować jakąś akcję? To myśmy ich zaskoczyli. Pięknie zaskoczyli.
- Masz rację, napijmy się jeszcze wódki - czknął Donat i nie czekając, aż wszyscy podniosą kieliszki, wzniósł toast: - Precz z bandytami! Piję za nasz szybki i szczęśliwy powrót do domu!...
Żaden z uczestników rozmowy nie wrócił do vaterlandu, ba, żaden nie przeżył roku. Najdłużej ziemia sandomierska znosiła SS-hauptscharführera Donata - w siedem miesięcy i jedenaście dni po sukcesie opijanym w Soldatenheimie zginął on w walce z oddziałem GL im. Sokoła w Zochcinie koło Opatowa. Pozostałym i tyle nie było dane wyżyć.
W złe marcowe dni przesycone wilgocią, kiedy niebo jest niskie i brudne od chmur, wieczór zaczyna się właściwie rankiem, dzień cały jest mroczny i nie wiadomo, czy zmierzch zacznie zapadać lada 'minuta, czy dzieli nas od niego godzina jeszcze lub pięć.
Józef Wiącek, następca Władysława Jasińskiego, spoglądał w burą przestrzeń - ten niewielki kawałek pola, który można było objąć spojrzeniem z okien chałupy Chodurskiego. Tutaj mieścił się punkt kontaktowy i tutaj przybył, by odebrać pismo wielkiej wagi skierowane doń przez porucznika Niewójta, szefa opatowskiego podobwodu AK. Niewójt pisał:
Aresztowania nastąpiły na skutek wpadki i sypania jednego z ludzi "Jędrusia". Czy Józef godzi się na rozbicie więzienia w Opatowie?
Co za głupi osioł! - ogarnęła go nagła pasja i złość na porucznika. - Jędruś sypał... Przecież od dłuższego czasu nie aresztowano żadnego z moich chłopców! Podpuszcza, ale podpuszcza...
Sądzi, że mnie sprowokuje, że gdyby zwrócił się po prostu o pomoc, odmówiłbym jej... Złość rosnąca w nim sięgnęła swego apogeum: ten brak zaufania, to posądzenie oddziału o sobkostwo, i to w sprawie takiej, jak walka z okupantem! Przez chwilę walczył z ogarniającym go pragnieniem: odmówić, po takim wstępie pozostawało tylko odmówić...
"Jędrasie" swoją działalność partyzancką rozpoczynali na terenie tarnobrzeskim. Jednak aresztowania te w czterdziestym roku, a zwłaszcza te w czterdziestym pierwszym, zmusiły Władysława Jasińskiego do przeniesienia ośrodka dyspozycyjnego grupy na Sandomierszczyznę. Wsypy tam, w Tarnobrzeskiem, pozbawiły dowódcę nie tylko jego zastępcy, Tadeusza Dąbrowskiego, który wpadł w ręce Gestapo, nie tylko wielu "Odweciarzy" - taką nazwę nosiła jeszcze wówczas organizacja - ale naraziły go na szereg zarzutów, iż działalność grupy wobec sprawnej organizacji niemieckich władz bezpieczeństwa przynosi więcej szkody niż pożytku: giną młodzi chłopcy, ginie pokolenie wchodzące w życie, ginie przyszłość narodu, represje okupanta dosięgają najlepszych, czyż nie lepiej wobec tego przyczaić się, przeczekać, udawać lojalność chroniąc własne życie? Ci, którzy formułowali te zarzuty wówczas, łudzili się jeszcze, że prawdziwe są hasła okupanta: "...nie zaczepiajcie nas, a my damy wam żyć". Władysław Jasiński nie podzielał tej złudy. Wiedział, że jedynym możliwym do przyjęcia rozwiązaniem jest czynna walka - ale jak wytłumaczyć to tym, którzy tracili najbliższych? Rozterkę pogłębiała też atmosfera pewnych niedomówień i obaw, wytworzona wokół zbrojnych poczynań podziemia przez ludzi ogarniętych zwątpieniem lub przestrachem. W tych pierwszych latach wojny - po klęsce Francji i długiej serii niemieckich sukcesów na innych frontach - kryzys sięgał do różnych środowisk: dla jednych był wstrząsem, dla drugich okazją do szermowania argumentem "stania z bronią u nogi w imię bezpieczeństwa narodu". Zarzuty stawiane organizacji "Odwet" przez niektórych kierowników ZWZ musiały boleśnie dotknąć Władysława Jasińskiego. Przez krótki czas nie zlecał już żadnych zadań swym podwładnym, którzy uniknęli wsypy. Organizacja przejściowo znajdowała się w letargu, żeby w roku 1942 "wybuchnąć" na nowo w Sandomierskiem. Pod wpływem wyraźnej zmiany w nastrojach i postawie społeczeństwa, szerokim frontem popierającego każdą formę walki z okupantem, doszło także do pewnej ewolucji w stanowisku Komendy Głównej AK. Pozycja wyczekiwania przestała już trafiać do świadomości szeregowych żołnierzy podziemia. Każdy, kto miał broń, chciał walczyć. W tej sytuacji oddział "Jędrusiów" podporządkował się w 1943 roku Armii Krajowej. Było to jednak nadal podporządkowanie formalne, sprowadzające się do wspólnego planowania i przeprowadzania akcji bojowych przeciwko. Niemcom. W innych sprawach "Jędrusie" zachowali daleko posuniętą autonomię. Nawet ich prasa, słynny "Odwet", nie podlegała cenzurze Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK.
O wzajemnym zrozumieniu między "Jędrusiami" i żołnierzami Armii Krajowej świadczą nie tylko stosunki służbowe, ale i osobiste przyjaźnie, jakie ludzie z oddziału Jasińskiego nawiązywali z akowcami. Na przykład wiadomości zbierane przez wywiad AK często były przekazywane "Jędrusiom" wprost z pominięciem służbowej drogi formalnej. Inna sprawa, że nie bez wpływu na ten fakt pozostawała i specyfika walki: wszak poruszano się na tym samym terenie, wszak z dwóch braci często jeden związany był z AK, drugi z "Jędrusiami"... Tym niemniej pamięć dawnych sporów nie wygasła jeszcze zupełnie i wielekroć dawała o sobie znać, bodaj w jakimś nie przemyślanym przytyku.
Teraz "Jędrusie" działali na obszarze AK Kielce, w inspektoracie Sandomierz dowodzonym przez ppłk. Antoniego Żółkiewskiego "Lina". W tym inspektoracie, a dokładniej na terenie podobwodu II Opatów i IV Iwaniska rozegrała się opisana akcja. Komendantem podobwodu II był porucznik Roman Niewójt, IV - porucznik Taborski, u którego funkcję szefa komórki wywiadu pełnił Henryk Chodurski.
Józef Wiącek odwrócił się do okna. Jego złość powoli mijała. Starał się myśleć teraz chłodno
w kategoriach czynu: broń, ludzie, zaopatrzenie, siły i środki nieprzyjaciela, czas akcji, drogi wycofania się, meliny...
- Kiedy? Kiedy oni chcą to zrobić? - zapytał Chodurskiego.
- Już. Jak najszybciej. Linowi cholernie się spieszy. Wywiezienie aresztowanych z Opatowa może pociągnąć nieobliczalne następstwa dla... -? Chodurski, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, które musiał wywołać list Niewójta, ominął nazwę AK, chwilę zastanawiał się nad słowem, wreszcie zdecydował się na enigmatyczne - ...dla ruchu oporu w Kieleckiem. Zdekonspirują całą siatkę. Chyba wiesz, co to znaczy?
- Wiem.
Wiącek wiedział aż za dobrze.
Wśród aresztowanych na ogół zawsze może znaleźć się ktoś, kto nie wytrzyma śledztwa, nie wytrzyma okrutnej presji fizycznej. Ludzie są tylko ludźmi. Raz zaczepiona siatka rozleci się w krótkim czasie. Ci, których Gestapo nie zdołało ująć, będą musieli zniknąć z terenu, organizacja budowana z takim trudem gotowa rozsypać się w ciągu jednej nocy. Przepadną dziesiątki melin, przepadną kontakty, przepadną - przede wszystkim - ludzie znający najdokładniej te ziemie, przepadną najodważniejsi. Trzeba będzie zaczynać od podstaw. Zaczynać od nowa z niedoświadczonymi. Luźne grupy nie powiązane ze sobą będą błąkać się po terenie bez żadnego oparcia, stanowiąc dla wroga znacznie łatwiejszy łup. Ze takie grupy powstaną, Wiącek był zupełnie pewien, ale był też pewien, że jedyną ich bronią będzie naiwny entuzjazm. Bez doświadczenia konspiracyjnego ginąć będą kolejni i kolejni... Przypomniał sobie początki ich organizacji: ile krwi kosztowała nauka walki? Ilu ofiar można by uniknąć, jeśliby tamci, dzisiaj zabijani w obozach i katowniach Gestapo, znali te wszystkie sztuczki i triki, których znajomości wymaga walka w podziemiu.
- Zrobię, co będę mógł - powiedział Wiącek. Pomyślał: albo i trochę więcej...
- Zdajesz sobie sprawę z wagi akcji?
- Nie potrzebujesz mnie przekonywać. Można odłożyć akcję wykonania wyroku na jakimi szpiclu, można darować sobie jeden czy drugi transport niemiecki, jeśli wszystko nie jest rozpracowane na sto dwa, ale tutaj...
- Tak. To nie kwestia zdobycia dodatkowej broni, wyrwania Niemcom zrabowanych świń. To nawet nie kwestia naszego życia, to coś więcej: sprawa istnienia albo nieistnienia Polski Walczącej na tych terenach...
Wiącek odszedł od okna:
- Tylko czasu, cholernie mało czasu
- Ale tamtych trzeba odbić.
- O rany! - zdenerwował się. - Henryk, nie mów mi, że dwa i dwa jest cztery.
- Trzeba będzie trochę poimprowizować.
- W połowie akcji partyzanckich to jak w sztukach dell'arte: zna się z grubsza scenariusz, i to właściwie tylko sytuację wyjściową, potem zdarzenia biegną zupełnie niespodziewanie i dowcip polega na tym, żeby się nie dać zaskoczyć. Przyzwyczaiłem się, jakoś dam sobie radę.
- Niewójt da swoich ludzi i zbierze jak najwięcej informacji na temat stanu załogi i środków bezpieczeństwa, podjętych przez Niemców..
- Jemu łatwiej. Siedzi na miejscu. Ja nie jestem zbyt dobrze zorientowany w "obyczajach" niemieckich.
- Masz chyba zaufanie do naszego wywiadu?
- Zaufanie... za trudne pytanie. Raczej żeście dotychczas nie zawodził. No dobra, ja muszę już lecieć. Cześć.
Wiącek wyszedł. .
Zrobi, co będzie mógł - pomyślał Chodurski zamykając za nim drzwi i wiedział, że słowa te oznaczają: "Jędrusie" zrobią nawet to, co jest niemożliwe w rozważaniach teoretycznych...
"Dziś o 24 wolność lub śmierć"
- Kiedy ruszamy? - tym chóralnym pytaniem powitano Józefa Wiącka, wchodzącego do wygwizdowskiego bunkra. Wszak nikt z zebranych tutaj nie dopuszczał nawet możliwości, że decyzja szefa mogłaby być inna.
- Ilu nas jest?
- Wystarczy - zbagatelizował któryś.
Było ich ledwo dziewięciu. Po akcji dywersyjnej, która odbyła się trzy dni temu, część członków grupy nie zdążyła jeszcze powrócić z rejonu Sulisławic. Doborowa trójka: Zdzisław de Ville, Andrzej Skowroński i Józef Szelest, kręciła się w okolicy Rytwian polując na Reslera. Rachunek śmierci Władysława Jasińskiego nie był jeszcze wyrównany. Na drewnianych pryczach, na stołkach, gotowi do odprawy siedzieli: brat szefa - Stanisław, "Matros" - chłop potężnej budowy, Zbigniew i Edward Kabatowie, Walery Ponikowski, Tadeusz Czub, Marian Lech noszący pseudonim "Marian Wielki" i wreszcie Stefan Stawiarz - "Junak".
- Mało nas... - zaczął Józef Wiącek, ale odpowiedziało mu zgodnie przeczące: "Co?!" I zaraz potem, jakby bojąc się, że protest nie był dość wyraźny, gwałtownie i gorączkowo zaczął mówić Edward Kabata, dowodząc, iż więzienie opatowskie to właściwie skrzyżowanie kurnika z szałasem pilnowane przez emerytów, iż żaden Niemiec ze stacjonujących w Opatowie oddziałów nie wytknie w nocy nosa, choćby się całe miasto paliło i że w ogóle, co to znaczy: "Tam siedzą ludzie naprawdę, a my siedząc tutaj wygniatamy; stołki i patrzymy, jak nam broń rdzewieje".
Ta natarczywie przekonywająca mowa nie była nikomu potrzebna, decyzja została dawno podjęta, ale słuchano Kabaty wiedząc, że ma on swoje prywatne rachunki z więzieniem w Opatowie. Edka aresztowano 9 stycznia w Tursku. Po dwudniowym śledztwie, właśnie w Opatowie - "pamiętam wszystko, ale najbardziej to zapamiętałem Zarosę, Polak, ukochany strażnik więzienny" - wywieźli go w grupie dziesięciu więźniów do Ostrowca. Żeby proporcje między konwojentami a konwojowanymi nie były zwichnięte, aresztowanym przydano czternastu żandarmów. Jednakoż musiało coś nie wyjść z tymi proporcjami, bowiem podczas wyładunku w Ostrowcu więźniowie rzucili się do ucieczki. Ilu powiódł się zamysł - nie wiadomo, Edek w każdym razie szybko dołączył do swoich. Teraz, z racji swojego pobytu "krótkiego, ale wypoczynkowego" - jak mawiał pogardliwie - w opatowskim zamknięciu, wykładał kolegom geografię miejsca: układ cel, dyżurek strażniczych i korytarzy, rozważał wytrzymałość żelaznych wrót na materiały wybuchowe, analizował grafik służb i zwyczaje pilnujących...
- Dobrze, już dobrze - przerwał Kabacie Józef Wiącek - wywiadem zajmuje się AK... Trzeba przede wszystkim przygotować broń. Co mamy w bunkrze?
- Dwa erkaemy Browning, trzy cekaemy, no i karabiny, pistolety, amunicja, granaty... Kupa tego. Jeśli nie dadzą ludzi, nie będziemy w stanie obsłużyć tej broni, którą zabieramy ze sobą - zauważył Stanisław Wiącek.
- Obiecali, że dadzą, ilu zechcemy - uspokoił go brat.
- Jak tak, to w porządku...
- Przestrzelać broń. Uzupełnić amunicję w taśmach do kaemów. Przygotować transport. I niech nikt nie wyłazi z bunkra do mego powrotu. Jadę na odprawę z Niewójtem - rzucił na odjezdnym rozkazy.
***
Więzienie mieściło się w centrum Opatowa, prawie naprzeciw budynku, w którym rozlokowały się niemieckie władze miejscowe Kreishauptmannschaft. Był to niski, ponury budynek przerobiony z dawnego aresztu miejskiego. Kiedyś przetrzymywano tutaj drobnych złodziei i awanturników. Dzisiaj, po przeróbkach, którymi kierowali przecież nie byle jacy fachowcy, pracownicy aparatu bezpieczeństwa 1000-letniej Rzeszy, w więzieniu coraz częściej zaczęto osadzać wszystkich posądzonych o współdziałanie z ruchem oporu. Tym niemniej stare mury i, mimo udoskonaleń, system zabezpieczeń robiony z myślą o złodziejach kur, których największym sukcesem fachowym było zwędzenie wiejskiej babie zawiniątka z pieniędzmi, nie pozwalał traktować więzienia poważniej niż jako tymczasowego miejsca zatrzymania aresztowanych. Niemcy zresztą nie tyle wierzyli w wytrzymałość murów i krat, ile w nasycenie miasta własnym garnizonem, strachem, jaki musi wśród konspiratorów wywołać już sama myśl o próbie uwolnienia uwięzionych, o konsekwencjach, na które narażą się przy szybkiej i zdecydowanej kontrakcji Niemców przebywających w, Opatowie. Zbliżał się wieczór 12 marca. Po wybrukowanym byle jak, pełnym dziur dziedzińcu więziennym miarowo chodzili w kółko, odbywając swój popołudniowy spacer, aresztowani w dniu wczorajszym: porucznik Piotrowicz i Rutkowski z Klimontowa, Adamus, Cukierski, Stępień, Rytwiński, Socha ze Staszowa, Wójcik z Baćkowic, wreszcie Mruczkiewicz z Bogorii i sierżant Cholewa, kawaler Virtuti Militari, ten sam, który później stał się tak wielkim przyjacielem "Jędrusiów", który szkolił ich w trudnym fachu żołnierskim. Myśli ich - jak piszą poeci - nie były najweselsze. Co ich czek?.? Czy wywiozą ich od razu do najbliższego ustronnego lasku, ustawią w krzyżowym ogniu karabinów maszynowych? Czy odbędą dalszą podróż - Sandomierz, może Radom, nawet Warszawa, będą siedzieli w ciasnych i smrodliwych celach miejscowych placówek Gestapo wyciągani co noc na koszmarne badania, z których z połamanymi kośćmi i wybitymi zębami będą wleczeni rankiem z powrotem do cel, by wieczorem wszystko powtórzyło się od nowa? Czy może odbędą upiorną podróż w wagonie towarowym bez jedzenia i picia, w wagonie stojącym godzinami na bocznym torze, w wagonie, w którym będzie tyle miejsca, że umarli dojadą na miejsce - Oświęcim? Dachau? - stojąc, bowiem w tłoku nie będą mogli upaść? Czy?... Mnożyli te znaki zapytania, z których każdy krył obraz coraz bardziej ponury... Kiedy już świadomość klęski i śmierci stawała się nie do zniesienia, zabijała resztkę nadziei, która wbrew wszystkiemu, nawet wbrew woli aresztowanych, kołatała się jeszcze w ich umysłach, wracali do myśli racjonalnych, starali się oderwać od wyobrażeń niosących tylko rezygnację i załamanie. Powtarzali zdania, które w innych warunkach pobrzękują lichym patosem, a tutaj nabrały raptownie wymiaru prawdy najwyższej: "Jesteśmy przecież żołnierzami, musimy walczyć do końca, do końca wypełniać swój obowiązek, nie poddawać się do ostatniego tchnienia..." Przypominali sobie ludzi, których znali, kontakty, meliny i starali się zapomnieć, wyplenić tę całą wiedzę, wydrapać ze swoich umysłów.
Chodzili tedy po więziennym podwórzu łamiąc się z własnymi wyobrażeniami i myślami, odczuwając do siebie pogardę w momencie, kiedy chwytał ich nagły żal za opuszczonym domem, za dziećmi. Poczytywali sobie ten żal za egoizm, za prywatę, za coś niskiego, przeszkadzającego im w wypełnianiu do ostatka obowiązków przyjętych na się dobrowolnie.
Raptownie dotarł do ich uszu zgrzyt uchylanej bramy wjazdowej, jak na komendę zwolnili kroku, dyskretnie obejrzeli się. Serca przyspieszyły swoją pracę, nadzieja... Ale był to próżny alarm: strażnik wprowadził ponurego, mało rozgarniętego chłopa, którego wielka Rzesza uznała za ciężkiego przestępcę godzącego w postawy jej bytu, za spiskowca mozolnie dezorganizującego system gospodarczy, próbującego wtrącić państwo w odmęt kryzysu gospodarczego. Chłop ów bowiem, któremu padła krowa, nie dostarczył przewidzianej kontyngentem ilości litrów mleka. Teraz cierpiał za swoje "niecne" zamysły i jak mógł wypłacał za winy - zamiatał podłogi w mieszkaniach strażników więziennych.
Szedł przez podwórze powolnym, zmęczonym krokiem. Kiedy mijał spacerujących więźniów - był akurat tuż przy Mruczkiewiczu - potknął się i Mruczkiewicz poczuł nagle dłoń chłopa w swojej dłoni, zacisnął palce i w ręce został mu skrawek papieru. Nawet najbliżsi więźniowie nie zwrócili uwagi na ten incydent, zbyt byli zajęci swoimi myślami.
- Kończyć spacer! - wrzaski strażników zagarniały ich w ciasny korytarzyk, z którego drzwi prowadziły do celi numer siedem, ich celi, celi najbardziej podejrzanych. To pomieszczenie położone było stosunkowo najbardziej centralnie w więzieniu i, jeszcze na wszelki wypadek - znajdowało się w sąsiedztwie dyżurki strażniczej.
Kiedy już rozlokowali się w ciasnocie siadając na dwóch krzywych i rozpadających się pryczach, na zgniłej słomie leżącej w kącie - Mruczkiewicz zdecydował się rozewrzeć zaciśnięte palce: na dłoni leżał wąski skrawek papieru.
- Gryps! - słowo padło między zebranych powodując raptowne ożywienie. Zaczęli zbijać się wokół Mruczkiewicza. "Co? Co?" - pytano. Gwar rósł.
- Cisza - zawołał któryś. - Ksiądz, cała parafia i wszyscy strażnicy mają wiedzieć, że dostaliśmy gryps?! Czytaj, Mruczkiewicz.
. - Dziś o 24 wolność albo śmierć.
- Tylko tyle... - w czyimś głosie brzmiał zawód.
Odpowiedziano mu kpiąco:
- A co, powieść z obrazkami mieli ci wypisać na tej karteczce...
Teraz zmieszane szepty zaczęły napełniać celę. Wszyscy wiedzieli, że musi się coś stać. Nadzieja była tak bliska, że poczytywali ją już za pewnik. Myśl ponura, wyobrażenia koszmarne stały się dalekim i nieprawdziwym wspomnieniem. Analizowano zawarte w grypsie słowa, spekulowano na temat formy wyzwolenia.
- Wysadzą bramę...
- Może zrobią podkop...
- Właśnie, przez piętnaście minut wykopią.
- Pójdą przez mur...
- Pójdą przez okienka...
- Zwłaszcza przez nasze - spojrzeli w stroną cienkiej smugi światła, która przenikała przez blindę. Jeśli stanęło się na palcach, widać było wąski skrawek nieba i szczyt budynku, w którym, mieścił się Kreishauptmannschaft.
- Muszą iść przez bramę. Od Słowackiego.
- Granaty pod wierzeje i...
- Byle tylko szybko!
- Strażnicy nie powinni przeszkadzać.
- Skąd wiesz, co na przykład takiemu Zarosić strzeli do głowy...
- Albo kto mu strzeli w głowę - zabrzmiał mściwie czyjś głos.
- Jeszcze tyle godzin...
Strażnik, który przyniósł rurowatą kawę na kolację, obejrzał ich podejrzliwie: z trudem skrywali swoje podniecenie. Zapadała wczesna marcowa noc.
Pokój był mały i mroczny. Za odrapanym stołem siedział porucznik Niewójt i jeszcze jakiś mężczyzna, którego Wiącek w pierwszej chwili nie poznał, dopiero gdy tamten odwrócił się do okna i na jego twarz padło trochę gasnącego światła dziennego, Wiącek przypomniał sobie: to Grochowski. Nigdy nie utrzymywał z tym człowiekiem bliższych stosunków, znajomość ich była bardzo przelotna, Wiącek wiedział, co prawda, że Grochowski jest związany z AK, ale charakteru tych powiązań i funkcji raczej się domyślał. Teraz upewnił się w swoich przypuszczeniach - jedynym człowiekiem, który obok porucznika mógł się znajdować tutaj, był niewątpliwie ktoś związany z rozpoznaniem, z wywiadem.
Niewójt gestem wskazał przybyłemu krzesło. Podsunął sztabową "setkę" przedstawiającą okolice Opatowa, podsunął wykonany "własnym przemysłem" plan samego miasta.
- Zanim przejdziemy do innych ustaleń - powiedział Niewójt - może najpierw przekażę wam swoje wiadomości, swój plan i pogląd na akcję.
- Zgoda. Może najpierw, z kim będziemy mieli do czynienia. Nie siedzę w tych sprawach na bieżąco, a siły niemieckie dziś takie, a jutro inne.
Przerwał mu Grochowski. Beznamiętnie, wodząc palcem po planie Opatowa, zaczął mówić:
- Najbliżej więzienia znajduje się Kreishauptmannschaft, ale w nocy nie powinno tam być psa z kulawą nogą. Najgroźniejsze, bo najbliżej znajdujące się, są trzy posterunki. Policja granatowa, której komenda mieści się ledwie o odległość przekątnej placu...
- Plac jest duży i pusty - wtrącił Niewójt. Można ogniem z jednej maszynki pokryć go w całości. Poza tym "granatowi" nie są znowu tacy skorzy do pchania się do walki.
- Nigdy nic nie wiadomo. Są, co prawda, i tacy, którzy współpracują z nami, ale patrząc na nich jako na całość, nie dałbym grosza za ten element... - Wiącek przypomniał sobie wszystkie przykre doświadczenia, jakie członkowie jego oddziału mieli w kontaktach z policją, ale przypomniał sobie również swojego, mógł o nim powiedzieć: przyjaciela, Bakasa, komendanta posterunku w Iwaniskach, który tak wiele im pomógł.
Choćby ten ostatni wypadek, sprzed dwóch tygodni. Niemcy aresztowali właśnie Rybaka, ongiś członka AK, ale od pewnego czasu parającego się zwykłym bandytyzmem. Z okresu kiedy należał jeszcze do organizacji, Rybak poznał wiele tajemnic - teraz mógł sypać. Niemcy, którzy, zamknęli go, zatrzymali się na posterunku właśnie w Iwaniskach - szczęściem nie znali polskiego i rewelacje bandyty były dla nich niezrozumiałe. Wówczas Bakas goszcząc wódką swoich "znajomych z branży" i przedłużając ich pobyt posłał po Wiącka. Wiącek pamięta ten lutowy wieczór: w kilku skupieni za chałupą gorączkowo naradzali się, co robić? Zatrzymać żandarmów przy szosie i zlikwidować Rybaka? A może wrzucić do celi wiązkę granatów? A może... Mróz był okrutny, mimo kożuchów co chwila zabijali ręce, spoglądając w jaśniejące okna posterunku i słuchając pijackich śpiewów żandarmów. Kiedy oni wreszcie skończą? Bakas raz i drugi wychodził na świeże powietrze; wówczas zamieniał kilka krótkich gorączkowych zdań z Wiąckiem, relacjonując sytuację przychylał się raczej do pomysłu wrzucenia granatów do aresztu, mimo że areszt sąsiadował z izbą, w której biesiadował razem z żandarmami. Wreszcie - już myśleli, że dłużej nie wytrzymają na tym mrozie - Bakas za kolejnym nawrotem powiedział: "Wszystko w porządku, możecie zjeżdżać pod pierzyny".
Zaraz po tym pijani Niemcy wyciągnęli Rybaka z celi, zaprowadzili do jego gospodarstwa i tam na podwórzu rozstrzelali. W głębi ducha Wiącek. był nawet zadowolony, że nie potrzebował wykonywać tego wyroku. Był żołnierzem i egzekucje, nawet zdrajców, konieczne przecież, budziły jego wewnętrzny opór, podobnie zresztą, wiedział to, reagowali jego ludzie, kiedy przyszło im wykonywać wyroki. Ale ilu było takich Bakasów, ilu?... pośród setek policjantów służących okupantowi.
Zagłębiony we wspomnieniach zgubił krótki fragment dyskusji między Grochowskim a Nie-wójtem, dotyczący chyba jakiegoś nieważnego szczegółu, bo kiedy podniósł głowę, Grochowski dalej relacjonował spokojnym tonem:
- ...natomiast ewentualność pokrycia ogniem całego placu eliminuje nam, przynajmniej czasowo, drugiego, bardzo groźnego przeciwnika: posterunek SD mieszczący się przy rynku.
- Tego rynku możemy nawet nie ubezpieczać ogniem - zaśmiał się Niewójt - każdy pomyśli, że i tak jest ubezpieczony, i nie będzie się pchał przez pusty plac w stronę strzałów.
- A załoga samego więzienia? - zapytał Wiącek.
- Strażnicy polscy. Trochę szumowin na pewno znalazło tam przytulisko. Ale bez przesady: za wielkie Niemcy nie tacy oni znowu skłonni ginąć. Zresztą wśród załogi mamy swoje wtyczki. Grochowski na chwilę zamyślił się patrząc gdzieś w ścianę.
- Dalej, dalej, szkoda czasu - sprowadził go porucznik z obłoków.
- Trzeci obiekt to posterunek obserwacyjny Luftwaffe na rogu Słowckiego i Szerokiej. Jakieś dwieście metrów w linii prostej. Siedzi tana dziewięciu ludzi uzbrojonych w dwa erkaemy jeden kaem plot. Tych, wbrew pozorom, nie obawiałbym się specjalnie.
- Dlaczego?
- Mają rozkaz, by we wszystkie incydenty w mieście wdawać się tylko w ostateczności. Kiedy dojdzie do śledztwa, zawsze się wytłumaczą: było ciemno, nie widzieliśmy, gdzie i co się dzieje, w naszym subiektywnym odczuciu... i tak dalej, i dalej, że bali się napadu na posterunek, zniszczenia wieży obserwacyjnej, że ich obowiązkiem... Słowem: będą usprawiedliwieni.
- Czy to już wszystko? - spytał Wiącek, zresztą bez nadziei, bowiem choć nie znał dokładnie stanu garnizonu niemieckiego, wiedział, że na tak niewielkie miasto jest on dość znaczny.
- Jest jeszcze Schupo, żandarmeria, Luftwaffe, uzbrojeni volksdeutsche, niemieccy pracownicy cywilni starostwa i firmy Öhmler ze Stuttgartu - wyrzucił z siebie jednym tchem Grochowski. - Ale po pierwsze, rozlokowani dość daleko od więzienia; po drugie, jeśli nasza akcja przebiegnie sprawnie, nie zdążą się pozbierać.
- Ilu ich? - Wiącek nie lubił niedomówień.
- Lotników około dwustu. Schupowców sześćdziesięciu. Żandarmów ze dwudziestu...
- ...no i ci cywile. To razem?
- Sądzę: 340 do 380 ludzi
- Nie można narzekać. - Przez chwilę Wiącka ogarnęło zwątpienie, ale od razu zdusił w sobie to nieszczęsne uczucie, zaczął na zimno kalkulować: jak najlepiej wykorzystać własnych ludzi, jaką przewagę daje mu zaskoczenie?
- Jeszcze projektowana przeze mnie trasa dojścia i odskoku - usłyszał głos Grochowskiego i z podziwem pomyślał, że wywiad AK-owski bardzo sprawnie rozpracował teren.
Grochowski przez dłuższą chwilę wyjaśniał, jakimi ulicami grupy partyzanckie będą mogły przejść względnie spokojnie. Trasa istotnie nie wzbudzała zastrzeżeń, chociaż nikt właściwie nie wiedział, czy nawet na starannie dobranej osi marszu i odskoku nie zjawi się nagle jakiś patrol. Wiącek czuł rosnące zmęczenie. Zmuszał się do uważnego słuchania, ale co chwila chwytał się na tym, że gubi wątek, że nie wszystko doń dociera. Zaproponował tedy:
- Odłóżmy resztę do jutra. Zostały tylko szczegóły.
- Zgoda - Nie wójta także ogarniała senność. - Jutro o dziesiątej wieczorem.
- Tutaj?
- "Tutaj. Łagowska 11, na wypadek gdybyście zapomnieli... Chociaż takich adresów to lepiej nie pamiętać.
Ktoś szarpnął go za ramię. Obudził się natychmiast, natychmiast w pełni przytomny i gotowy na wszystko, przekręcił się wokół osi własnego ciała tocząc pod ścianę, a dłoń objęła kolbę pistoletu wyszarpniętego spod poduszki. Ta sztuczka - w razie raptownego budzenia znaleźć się o na przeciwległej krawędzi łóżka - to był jego j wynalazek, uczył się jej tak długo, aż weszła w nawyk. Choć dotychczas na nic mu się przydała, upatrywał w niej zabezpieczenie - acz wiedział, że to tylko pozór zabezpieczenia - przed wpadnięciem w łapy wroga, wpadnięciem najgorszym: sen przemieniony w jawę z twarzą niemieckiego policjanta. Dziwne: budzony wołaniem, dzwonkiem budzika wolno wyplątywał się z pęt senności, ale najdelikatniejsze dotknięcie...
- Bez nerwów, człowieku - powiedział uspokajająco porucznik Niewójt nachylając się nad jego posłaniem.
- Bez nerwów - powtórzył z bolesną drwiną. - Dobrze by było nie mieć nerwów. - Spuścił nogi z łóżka i spojrzał na znajomą twarz oficera. - No, i?... - zagadnął.
- Jutro akcja. Przygotowałem krótki meldunek dla Lina. Trzeba, żebyście go jak najszybciej dostarczyli.
- Szkoda. - Nie wiedział, czy bardziej zrobiło mu się żal ciepłego łóżka, które zaraz będzie musiał opuścić, czy tego, że nie będzie mógł uczestniczyć w akcji zapowiadającej się z takim i rozmachem.
- Czemu szkoda? - powiedział Niewójt, ot tak, żeby coś powiedzieć. Był nieludzko zmęczony i jedyne, co przykuwało jego uwagę, to rozgrzebana pościel w łóżku tamtego, na którą spoglądał łakomie.
- Być łącznikiem to podłe zajęcie. Taka sama, o ile nie większa, szansa na drogę do świętego Piotra, a...
- Chcielibyście umierać przy biciu bębnów i wśród wrzawy bitewnej, żeby wszyscy widzieli wasze bohaterstwo - zauważył porucznik zgryźliwie. - Myślicie, że przy fanfarach zdycha się inaczej! Lżej!
W głębi duszy, nie przyznając się nawet przed sobą do tego, hodował chyba takie przekonanie, bo poczuł się urażony uwagą Niewójta.
- E, tam." - zaprotestował. - Miałem wątpliwą przyjemność widzieć dziś rano Reslera przy pracy. Z przyjemnością zobaczyłbym go w innej roli, roli nieboszczyka. Nie wykluczone, że nawinie wam się podczas...
- Wolałbym, żeby było wykluczone. Nie potrzebujemy świadków podczas akcji, zwłaszcza takich. Im mniej świadków, tym większa szansa - uciął ostro oficer i po chwili, ponieważ replika wydała mu się zbyt sztywna, próbował złagodzić: - Może... później... zobaczymy... Ale nie teraz.
-: Nie to nie. - Był już gotowy do drogi. Od drzwi jeszcze obejrzał się: - To znaczy "Jędru-sie" wyrazili zgodę?
- Zawsze byłem tego pewien - mruknął w odpowiedzi porucznik i ciężko zwalił się na łóżko opuszczone przez tamtego.
Strzał pierwszy, strzał ostatni
Zapowiadało się, że noc będzie mroźna. Powietrze stało się nagle rześkie, a śnieg, rano jeszcze mokry i zakisły, skrzypiał pod butami chłopców, którzy co chwila wybiegali przed "wygwizdowski" bunkier wyglądając przybycia Józefa Wiącka.
Szef przyjechał wreszcie przed samą czwartą. Dokonał pobieżnej inspekcji, niby sprawdzał broń, niby interesował się końmi, które miały pociągnąć wóz z główną grupą "Jędrusiów", ale wykonywał swoje czynności ot tak, żeby coś robić, wiedział przecież, że wszystko jest dobrze przygotowane, że nie zapomniano o niczym i ten przegląd jest tylko czczą formalnością. Sprawdzając, czy broń została prawidłowo rozkonserwowana, czy suwadło ckm nie ugrzęźnie w zbyt grubej warstwie smaru (wiedział: tłuszczu jest w sam raz, uwzględniono nawet warunki atmosferyczne), próbował raz jeszcze przepytać ludzi, co sądzą o akcji, czy przypadkiem w czyimś umyśle nie zagnieździły się wątpliwości? Czynił to nie dlatego, iżby sądził, że tak może być, ale po to, by raz jeszcze upewnić się, jak wysokie jest morale jego oddziału. Te "upewnienia się" sprawiały mu głęboką satysfakcję, której nie potrafił sobie odmówić. Każde słowo tchnęło entuzjazmem, pewnie trochę naiwnym i szczenięcym, ale ta naiwność odświeżała jego własną wiarę, łagodziła myśl o możliwych niepowodzeniach, które zawsze wyobrażał sobie przed każdym większym przedsięwzięciem, a które dla jego chłopców były czystym "zawracaniem głowy".
Tymczasem na wóz załadowano już broń i amunicję. Chłopcy otoczyli szefa pytając, jak wyobraża sobie ugrupowanie marszowe. Czasami, przed ważniejszą akcją, wtrącali takie wyrażenia fachowe. Była w tej manierze zapewne nieświadoma chęć podkreślenia przynależności do armii, takiej armii w mundurach i pełnym blasku oporządzenia, której obraz przechowywali w wiernej pamięci, gdy jako chłopcy oglądali parady wojska przedwrześniowego. Oczywiście czuli się pełnoprawnymi żołnierzami mimo cywilnych
ubrań, ale w którym z nich nie tkwiła tęsknota za mundurem? Wiącek rozumie te tęsknoty, jemu samemu było dane odbyć służbę wojskową przed agresją hitlerowską, dosłużyć się stopnia podoficerskiego, toteż powiedział:
- Ugrupujemy się w dwóch rzutach. Staszek - wskazał na brata - Tadek Czub, Wałek Lech, Edek Kabata i Matros pojadą wozem w drugiej kolejności. Ja ze Zbyszkiem przodem na rowerach. Jedziemy do Iwanisk. Musimy być tam o ósmej, wy o dziewiątej.
- Po co do Iwanisk? - zapytał któryś.
- Mają tam czekać miejscowi AK-owcy. Nasze wzmocnienie. Spotkamy się na Zabłociu.
Kiedy Józef Wiącek i Zbigniew Kabata dotarli do młyna w północnej części Iwanisk, właśnie na Zabłociu, jak tutaj mówiono, oczekiwał ich tylko Chodurski w towarzystwie jednego człowieka, który na domiar złego miał zbolałą minę i mimo zimna siedział na dużym kamieniu tępo spoglądając na nadjeżdżających.
Wiącek zlazł z roweru i przywitał się z czekającymi. Człowiek siedzący na kamieniu nawet się nie uniósł.
- Co mu jest?
Zamiast Chodurskiego odpowiedział siedzący:
- Noga. Jakieś cholerstwo w nią wlazło. Kolano spuchło mi jak bania.
- To cała twoja armia? Cała iwaniska placówka AK? Cała przyobiecana mi pomoc? - Wiącek nacierał na Chodurskiego. Ogarnęła go złość. - Czy ty sobie wyobrażasz, że w ośmiu zdobędziemy więzienie w Opatowie?
- Widzisz... - Chodurski zaczął się długo i gęsto tłumaczyć. Powoływał się na różne trudności: niemożnością tak szybkiej mobilizacji oddziału, chorobami poszczególnych żołnierzy i tysiącem innych obiektywnych i niepodważalnych przeszkód.
- To jest niepoważne traktowanie sprawy. To są czyste kpiny! - krzyknął na zakończenie rozzłoszczony Wiącek. Skinął na Zbyszka Kabatę i nie czekając na dalsze wyjaśnienia Chodurskiego szybko odjechali w stronę Opatowa.
- Gdybym nie wierzył w Niewójta, gdyby nie to, że chłopcy są tacy zapaleni... ech! - rzucił jeszcze w stronę swojego współtowarzysza wyprawy i mocniej nacisnął pedały roweru.
Mróz brał coraz mocniej. Cienka warstwa lodu pokrywającego błoto łamała się z trzaskiem pod kołami wozu, na którym siedzieli pozostali ludzie z grupy "Jędrusiów".
- Widno - Ponikowski wskazał na księżyc - akurat musi dzisiaj świecić, jakby nie miał innych nocy. - Dojechali właśnie do -niedużej wioski Kobylany, gdy zza dalekiego zakrętu zobaczyli światła samochodu.
- Zaraz się nam zrobi jeszcze widniej. Ani chybi Niemcy - Kabata ściągnął cugle.
- Chłopaki, za broń i do rowu! Edek, trzymaj lejce, a ja złapię konie za uzdy. Może się nabiorą, że spłoszone - powiedział Tadeusz Czub. - Ja sam się spłoszyłem, więc dlaczego zwierzaki mają być gorsze. Stał już przy koniach i z niepokojem patrzył na rosnące światła nadjeżdżającego samochodu. Wóz już był pusty. Pozostała czwórka ukryta w rowie, cicho, obawiając się najdrobniejszego hałasu, repetowała broń.
Wszystkich myśli krążyły wokół jednego: jaki kretyński przypadek, żeby teraz, właśnie teraz, wplątać się w głupią strzelaninę, nie dojechać do Opatowa, nie wykonać zadania, dlatego, że jakimś idiotycznym szwabom zachciało się podróżować! Oszaleć można!
Auto prawie zrównało się z wozem. Jakby zwolniło - pomyślał Kabata i odruchowo upuścił lejce chcąc mieć wolne obie ręce.
- Trzymajże te lejce! - usłyszał głos bodaj Ponikowskiego. - Konie ponoszą, a woźnica nawet cugli nie ma w garści. Po tamtych już ani słychu, ani popiołu. - Chłopcy powoli gramolili się z rowu. Dogadywali:
- Śmiechu warte...
- Strach ma wielkie oczy...
- Ja na miejscu Niemców, w nocy, też bym się przy takim dziwnym wozie nie zatrzymał...
- A nawet jakby do czegoś doszło... - powiedział któryś z żalem, że jednak do niczego nie doszło, ale zaraz zakrzyczeli go chórem:
- A co wówczas z Opatowem?!
Jeszcze przez dobrą chwilę komentowali wydarzenie i zamilkli dopiero, kiedy w ułudnej poświacie księżycowej dojrzeli pierwsze domy Opatowa.
Koła wozu zaturkotały po bruku, ale zaraz Kabata skręcił w boczną drogę i już tylko skrzyp osiek świadczył o posuwaniu się furmanki.
Wjechali teraz w ruchomą strefę cienia padającego z szeroko rozrosłych, karłowatych drzew owocowych. Kiedy sad się skończył, skręcili w pole. W niedalekiej odległości majaczył kształt wielkiej stodoły.
- Tutaj? - zapytał woźnica. Przytaknęli.
W milczeniu wysiadali z wozu, wyładowywali broń, szukali suchych miejsc przy obrzeżu stodoły, gdzie mogliby usiąść. Jeden z nich zapalił papierosa i kryjąc ognik w dłonie zaczął cichuteńko nucić:
Nie zdobi nas mundur,
Nie chwali nas sztab,
Ni krzyżem z nas żaden znaczony...
Padły komentarze:
- Uspokój się!
- I zgaś papierosa!
Zapadła przedłużająca się cisza. Czekali i to bezczynne oczekiwanie sprzyjało rodzeniu się refleksji: jak długo, jak długo jeszcze będą przemierzać tę umęczoną ziemię, oddając najlepsze lata swojego życia lub całe życie oddając walce za... - i nawet w myślach nie kształtowali tego słowa, bowiem było to słowo tak wielkie, tak wspaniałe, że bali skalać się go zbyt częstym przywoływaniem.
- Jak długo? - powiedział któryś półgłosem i choć wszyscy wiedzieli, do jakich spraw odnosi się to pytanie, zawstydzenie nie pozwoliło im odpowiedzieć, podjąć dyskusji, więc zaraz zwekslowali temat, powrócili do zdarzeń najbliższych, dzisiejszych:
- Koncentracja ma być o jedenastej".
- O jedenastej przyjdą AK-owcy i ruszamy...
- Do tej pory człowiek uświerknie z zimna za tą stodołą - Lech wstał i zaczął zabijać ręce. Potem nerwowo zaczął krążyć wokół siedzących. Spotkał się z kpiącą uwagą:
- Usiadłbyś na miejscu, jak ci dobrze...
- Zaraz - i pochyliwszy się nad rowem odgraniczającym zabudowanie od sadu wyciągnął zeń widły.
- Nie masz już lepszej broni?
- Uważaj, bo komu oko wybijesz!
- Co, nająłeś się do roztrząsania obornika?
Ale Lech nie reagował na zaczepki, tylko z pasją wyginał zęby wideł, a kiedy skończył, zwrócił się w stronę prześmiewców i spokojnie powiedział:
- A linia telefoniczna? Czym zniszczymy linię
telefoniczną? Może jak małpy będziemy skakali po słupach? A tak... - machnął w powietrzu widłami – i nie ma drutów!
Dochodziła dziesiąta, kiedy Józef Wiącek i Zbigniew Kabata dojrzeli czerniejące w poświacie księżycowej pierwsze domy Opatowa. Zeskoczyli z rowerów i prowadząc je ruszyli peryferyjną ulicą, między krzywymi płotkami, między z rzadka stojącymi domami, omijając starannie pokryte cienką warstwą lodu kałuże - w stronę punktu kontaktowego. Gdzieś w połowie drogi doszedł ich powolny stukot wozów. Przejął ich dreszczem ten dźwięk wyjątkowo ponuro brzmiący w ciszy nocnej. Obejrzeli się: zza zakrętu wychynęło kilka furmanek załadowanych ciemnym tłumem ludzkim. Światło księżyca łamało się na srebrnych blachach, na okuciach, na lufach pistoletów maszynowych żandarmów, konwojujących owe wozy załadowane ludźmi.
- Od Łagowa i Boćkowic - powiedział Zbigniew Kabata.
- Tam już też byli - potaknął raczej Wiącek, bo w jego głosie nie zabrzmiało spodziewane zdziwienie.
Ukryli się za załomem płotu i obserwowali ten koszmarny pochód, który powoli ich mijał. Wiącka znowu opanowały wątpliwości: liczbę konwojentów ocenił na około czterdziestu. Jeśli zostaną oni w mieście? Jeśli będą nocowali w sąsiedztwie więzienia?... Przypomniał sobie Chodurskiego skrzywionego żołnierza AK - jedna placówka już nawaliła, jeśli nawali druga?...
Tymczasem wozy w pogrzebowym milczeniu, które potęgował jeszcze nieregularny łomot kół, zniknęły już za zasłoną nocy.
Przy płocie domu na Łagowskiej 11 - dom odnaleźli z trudem - oczekiwał ich młody człowiek. Błysnęła ślepa latarka. Cicho wymienili hasło i jeszcze potem, jakby dla sprawdzenia, ów, młodzieniec zapytał:
- Sowa? - ale nie doczekawszy się odpowiedzi od Wiącka dodał: - Mam was zaprowadzić do porucznika.
Ruszyli za chłopakiem, który od razu porzucił w miarę wygodny szlak ulicy i przeskoczywszy rów ruszył wąską ścieżką odchodzącą prostopadle od drogi. Rowery prowadzone po grudach trzęsły się i dźwięczały niebezpiecznie, a Wiącek z Kabata co chwila potykali się z cicha poklinając. To ciągłe zwalnianie marszu i hałas, który robili, wzbudziły zaniepokojenie Kabaty:
- Czy zdążymy? - zapytał chłopaka, kiedy po kolejnym potknięciu od upadku uchroniły go tylko plecy przewodnika, o które uderzył czołem lecąc na twarz.
- Na pewno, idziemy na bliższe. Kabata potarł ręką uderzone czoło: - A ten hałas - nie ustępował.
- Idziemy też na bezpieczniejsze. Na te wertepy nawet pies z kulawą nogą nie wylezie. Cały czas jesteśmy na tyłach domów. Zna się ten Opatów - dodał z przechwałką.
Znowu ruszyli tym utykającym marszem i znowu raz po raz chłopak musiał zatrzymywać się czekając na Wiącka i Kabatę.
Przełazili przez jakieś rowy, z trudem przepychali się przez dziury w płotach, forsowali niskie murki pokryte na wierzchu tłuczonym szkłem, przemykali się przez cudze podwórka w cieniu drwalek i chlewików oszczekiwani przez podwórzowe kundle, kucali za kupkami gnoju, gdy któremuś z gospodarzy przychodziła do głowy niewczesna myśl uchylić drzwi chałupy, żeby sprawdzić, czemu to Burek czy Azor szczeka tak gwałtownie o tej porze i kiedy wreszcie dotarli pod dom Jana Starzyka na ulicy Wąworkowskiej, gdzie miał na nich czekać porucznik Niewójt, Kabata nie mógł się powstrzymać od złośliwego.
- Jest to chyba najpodlejsza mieścina na świecie!
- Po pierwsze nie mieścina a miasto - w chłopaku obudził się opatowski patriotyzm. - Pierwsze wiadomości o Opatowie pochodzą już z XII stulecia - przewodnik był widać w wieku gimnazjalnym i nie zważając na czas ani miejsce szykował się do rozpoczęcia wykładu o historii i znaczeniu rodzinnego grodu. - Z zabytków mamy tu romańską kolegiatę świętego Marcina z zachowanymi malowidłami gotyckimi i renesansowymi nagrobkami Szydłowieckich. Między innymi słynna reliefowa płyta zwana Lamentem Opatowskim...
- Lament lamentem - przerwał zapały chłopaka Wiącek - ale kto wie, czy tam już nie
lamentują z powodu naszej nieobecności - wskazał w stronę domu Starzyka. - Chodźmy.
Oparli rowery o podmurówkę i zniknęli w ciemności zostawiając swego przewodnika pełnego żalu, że nie udało mu się opowiedzieć tym obcym historii sławy tego miasta - o jego znaczeniu kulturalnym, o jego znaczeniu politycznym, tutaj przecież odbywały się sejmiki województwa sandomierskiego, o krwawej bitwie powstańców w roku 1864 dowodzonych przez Topora-Zwierzydowskiego, ...o Chłopak sycił się przecież pamięcią minionych czasów, czując się pokrzywdzonym, iż nie dane mu było żyć onegdaj, być współtwórcą wielkości Opatowa, tylko teraz, kiedy miasto było już zepchnięte do rzędu głęboko prowincjonalnych, "kiedy... I nie wiedział biedak, że właśnie w ciemnych latach okupacji hitlerowskiej zapisywana była następna karta sławy miasta i regionu, i że on uczestniczy w wydarzeniu, które znajdzie swoje niepoślednie miejsce w najnowszej historii Polski.
Wiącek z Kabata okrążywszy dom wyszli na jego tyły. Któryś z nich zaczepił głową o ramę przyjaźnie uchylonego okna. Nie zdążył nawet brzydkim słowem skomentować tego zdarzenia, bo z wnętrza dobiegł ich znajomy głos Niewójta:
- Tędy...
W milczeniu wdrapali się przez okno i stanęli w głębokiej ciemności. Ktoś zaciągnął czarny papier, ktoś inny zapalił lampę.
W pokoju był porucznik Niewójt i Leon Szyrnczyk, znany przybyłym pod pseudonimem "Kłapacz". Nie zdołali jeszcze usiąść na krzesłach, wskazanych im usłużnie przez Kłapacza, kiedy rozległo się umówione pukanie w okno. Chwilę trwało gaszenie lampy i odciąganie zasłon zaciemniających. Niewójt wychylił się przez parapet i Wiącek usłyszał, jak ktoś niewidoczny melduje mu o tym, że Niemcy przywieźli przed momentem nową grupę aresztowanych, tym razem z okolic Łagowa.
- Mieliśmy rację - i Wiącek w dwóch słowach potwierdził meldunek gońca. Już chcieli wrócić do ostatecznego ustalenia przebiegu akcji, kiedy następny łącznik doniósł o zmianie służby w więzieniu, objęli ją Zarosa i Mroczkowski.
- Wywiad jednak macie bezbłędny - z podziwem mruknął Zbigniew Kabata.
- Zachwyty zostaw na później - sucho przerwał koledze Wiącek. - Wracajmy do sprawy, bo czas ucieka. Ten ciągły ruch budzi we mnie pewien optymizm, a to przynajmniej z dwojga względów: Niemcy zajęci są w terenie, z tego względu nie mogą siedzieć na miejscu; w więzieniu mamy więc do czynienia z niezbyt liczną strażą. Po wtóre, jeśli oni ciągle przywożą aresztowanych, cóż nam szkodzi podać się za policyjny oddział niemiecki, który właśnie przywiózł nową partię wrogów Rzeszy. Wprowadzimy w błąd strażników i spotęgujemy tym efekt zaskoczenia.
- To sensowny pomysł - przytaknął Niewójt.
- No, to do roboty. Trzeba iść do chłopców, rozstawić ubezpieczenia...
- Jeszcze chwileczkę, nie załatwiliśmy bardzo ważnej sprawy: komu przypadnie zdobyczna broń?
- Jak to komu? - Wiącek spojrzał nierozumiejąco na porucznika - to chyba oczywiste, że nam. Stanowimy główną siłę uderzeniową...
- Nam też potrzeba broni.
- Na czas akcji przywieźliśmy naszą, zapasową, dozbroimy was, ale to, co znajdziemy w więzieniu...
Niewójt jednak nie ustępował, chciał wytargować część broni i amunicji dla oddziału pozostającego pod jego rozkazami. Wiącek nie dziwił mu się; jeśli w akcji brał udział więcej jak jeden oddział, spory o podział zdobyczy - tej strzelającej zdobyczy - potrafiły poróżnić dowódców, którzy normalnie byli najlepszymi przyjaciółmi. Zwykle nie znosił targowania się, ale w tym wypadku... Czuł zresztą, że racje są po jego stronie: jego ludzie narażali się bezpośrednio, jego ludzie praktycznie nie korzystali z pomocy, nie byli zaopatrywani w uzbrojenie z magazynów AK. Wykładał tedy swoje argumenty i choć wiedział, że adwersarz godzi się z nimi rozumowo, uczucia z uporem każą mu trzymać się poprzedniego stanowiska:
"Dla nas też broń". Było w tym sporze coś rozpaczliwego. W końcu, kiedy Szymczyk, acz z niechęcią, poparł Wiącka, Niewójt ustąpił:
- Dobra, cała broń należy do "Jędrusiów". -? Zrobił maleńką przerwę na zapalenie papierosa i potem, niby od niechcenia, zakomunikował Wiąckowi jeszcze jedną swoją decyzję, którą powziął już wczoraj, ale którą trudno mu było wypowiedzieć, bowiem zdawało mu się, że w ten sposób naraża na szwank autorytet oficerski, a kto wie nawet, czy nie swój honor. - Na czas akcji wraz ze swoimi ludźmi podporządkowuję się dowódcy "Jędrusiów". - W ostatniej chwili ominął jednak nazwisko Wiącka.
- Koncentracja punkt jedenasta - powiedział wychodząc jako pierwszy Wiącek.
Około pół godziny ponad wyznaczony termin przyszło "Jędrusiom" czekać, aż wreszcie zjawiła się piątka AK-owców z Nie wójtem na czele. Przywitali ich wyrzutami, rozładowując w ten sposób narosłe w nich zdenerwowanie:
- Czy koniecznie chcecie, żeby konfidenci zawiadomili Niemców, że po mieście kręcą się jakieś podejrzane typy!
Wiącek tymczasem patrząc na przybyłą piątkę przeżywał kolejne rozczarowanie: tak ich mało, tak mało, ale przecież nie ma sensu czekać na pozostałych. Trzeba raczej ruszyć! Zaraz! Mocnym, acz przyciszonym głosem, zwołał wszystkich i punkt po punkcie zaczął wyjaśniać plan akcji, rozdzielając równocześnie zadania poszczególnym żołnierzom.
- Kierownictwo całością i dowództwo grupy uderzeniowej obejmuję osobiście. Pójdą ze mną obydwaj Kabatowie i Lech. Akcję na kierunku odwrotu przeciw siłom Schupo i pracownikom firmy Öhmler ubezpiecza Ponikowski z kaemem. Przy nim też zostanie furmanka z resztą broni, której... - Wiącek spojrzał z wyrzutem w stronę porucznika - - nie ma komu przydzielić. Staszek - zwrócił się do brata - z Matrosem będziesz ubezpieczał nas koło samego więzienia. W razie czego pokryjesz ogniem rynek. To najpaskudniejszy kierunek, stąd należy się spodziewać kontrakcji Niemców. Weźcie rkm i ckm, obydwaj nasi koledzy - wskazał na AK-owców - będą waszymi amunicyjnymi. Całe ubezpieczenie rozprowadzi Niewójt, porucznik Niewójt - poprawił się szybko, nie chcąc, aby tamten zrozumiał to opuszczenie tytułu oficerskiego opacznie i wyciągnął stąd wniosek, że w ten sposób Wiącek akcentuje ważność swojej funkcji. - Więc porucznik Niewójt z Tadeuszem Czubem, a po rozprowadzeniu Czub zgłosi się do mnie, do grupy uderzeniowej, zaś pan, poruczniku, będzie kierował ucieczką uwolnionych, wskaże pan im kierunki wycofywania się. Aha, Wiatrowski z kolegą - byli to żołnierze AK - zwrócą szczególną uwagę na posterunek SD. To wszystko. Pytania są? - zakończył stereotypowym zwrotem wojskowym. Rozchodzili się w milczeniu.
Więc za chwilę się zacznie. Musi się zacząć. Znał, co prawda, wariant wstrzymania akcji i zwinięcia gotowych do boju placówek na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, mówili na ten temat z Niewójtem, ale krótko, niejako marginalnie, na serio bowiem nie brali pod uwagę takiego rozwiązania. Obaj byli zbyt doświadczonymi organizatorami, żeby nie wiedzieć, iż raz puszczonej w ruch maszyny nie można zatrzymać, a jeśli nawet, to łamiąc tryby. Już widział rozgardiasz powstały skutkiem wydania takiego rozkazu, wiedział, że polecenia nie dotrą na czas do poszczególnych placówek, że partyzanci będą się gubić w powstałym chaosie i mnożyć ten chaos, miotać się bezradnie, rozpraszać swoje wysiłki i wzajem sobie przeszkadzać, aż wreszcie cały oddział ogarnie panika i w rozsypce będą się wycofywali z miasta przygniecieni już nie ciężarem broni, a ciężarem klęski. Wariant: wycofujemy się - był wariantem ściśle teoretycznym i dlatego również, że żaden z szeregowych wykonawców nie dopuszczał takiej myśli.
Świadomość, że zaraz będzie musiał podejść do wierzei więziennych, że naciskając guzik dzwonka rozpocznie grę, w której jest tylko jedna alternatywa: uda się lub nie, w której nie ma trzeciej możliwości: pasuję, nie gram... - ta świadomość zawsze ciążyła Wiąckowi. Rutyna wielu lat pracy konspiracyjnej nie mogła w nim stępić poczucia odpowiedzialności, przeciwnie: każda następna akcja budziła w nim większy niepokój i większe obawy - może gdyby w grę wchodziła tylko jego osoba, ale tu przecież chodzi o cały oddział, o tylu innych, ... Był jak dobry aktor, który ma tym większą tremę przed spektaklem, im dłużej występuje.
Poprawił Visa - choć wiedział, że tkwi on za paskiem w miejscu najdogodniejszym, jeden ruch ręką... - przeszedł zdecydowanym krokiem wzdłuż ulicy Słowackiego, za nim podążali obydwaj Kabatowie. Lech uporał się już z drutami telefonicznymi i teraz odrzuciwszy widły stał niedbale na przeciwległym chodniku z erkaemem gotowym do strzału. Wychynąwszy już z cienia domu, w którym krył się przed sekundą, zapomniał natychmiast o dręczących go niepokojach i teraz spokojnie rozważał: jeśli podstęp się uda, to... jeśli dostaną się w niespodziewany ogień, to... Musnął spojrzeniem kamienną wnękę pobliskiej bramy, dającą niejaką ochronę przed pociskami nieprzyjaciela i stwarzającą dogodny punkt obserwacji.
Doszedł do wierzei więziennych i z ulgą zauważył, że zewnętrzna, żelazna brama nie była zamknięta - ten fakt wyraźnie ułatwiał mu działanie. Nacisnął dzwonek: raz, drugi... Denerwujący terkot dotarł aż do nich, ale nikt z wewnątrz nie spieszył przywitać późnych gości. Niemieckim więc zwyczajem zaczął nachalnie naciskać dzwonek raz po raz, chcąc tą brutalną demonstracją pokryć własne zdenerwowanie. Wreszcie wizjerka uchyliła się i w głębi zamajaczyła twarz strażnika Mroczkowskiego. Krzyknął więc, dbając, by jego polszczyzna była jak najgorsza, skażona niemieckim: - Otwierać!...
Korzystając z chwilowego zaskoczenia strażnika, w krótkich zdaniach wyjaśnił, że są policją niemiecką i przywieźli aresztowanych z Ostrowca. Stał przy tym w ten sposób, by cień padał na jego twarz, co miało utrudnić identyfikację. Ale nieufny strażnik już ochłonął i zażądał zbliżenia się. Ponieważ Wiącek nie zareagował od razu na wezwanie, tamten zatrzasnął wizjerkę, oświadczając stanowczym tonem, że do więzienia nikogo nie wpuści.
Dalsza komedia nie miała już sensu. Wiącek z rozmachem rozwalił okienko i jednym strzałem odpędził strażnika. Teraz, od tego strzału, liczyła się każda sekunda. Podłożył pod bramę wiązkę pięciu granatów zaczepnych, wyrwał zawleczkę i wraz z obydwoma Kabatami odskoczyli w kamienną wnękę pobliskiej bramy.
Wybuch targnął powietrzem, ale kiedy wyjrzeli ze swego ukrycia, wierzeje, choć poważnie uszkodzone, trzymały się jeszcze wystarczająco mocno, żeby stanowić przeszkodę nie do przebycia. Bez rozkazu cała trójka zaczęła układać pod bramą następną porcję granatów: tym razem było ich dziewięć. Znowu wybuch. Brama nie ostała się sile kolejnego uderzenia. Kiedy przekraczali próg, między szczątkami desek, tuż obok zawiasów żałośnie zwisających z muru poznaczonego odłamkami, Wiącek zrobił szybki rachunek: strzał, podłożenie pierwszej wiązki granatów - pięć sekund, do detonacji - trzy sekundy, powtórne podkładanie granatów - piętnaście sekund, znowu do detonacji - trzy sekundy, dziesięć sekund - "na rozkurz", razem - trzydzieści sześć sekund, trochę więcej jak pół minuty. To nieźle. Pojedynczy strzał ze Steyera, który padł z wnętrza więzienia, i gwizd wysoko przelatującego pocisku spowodował, iż na moment zawahali się. Zatrzymać się, to przegrać na wstępie - przemknęło przez głowę Wiącka, wyrwał więc z rąk Lecha rkm i krótkimi seriami wpędził do dyżurki niewczesnego obrońcę niemieckiego więzienia. Zrozumieli się bez słowa: dyżurka!
Ciasny korytarzyk. W nozdrza uderzył specyficzny zapaszek koszar i ...właśnie prowincjonalnego aresztu. Wiącek kopnął drzwi. Przez głowę przebiegła mu myśl: A jeśli ustawili się właśnie naprzeciw tych drzwi z bronią gotową do strzału?
Ale nic...
Strażnicy stali bezradnie pod przeciwległą ścianą dyżurki skupieni koło okna. Któryś poruszył ustami, jakby chciał coś powiedzieć: prosić czy protestować... Wiącek na chwilę zawahał się. Stał z bronią gotową do strzału, podczas gdy strażnicy gwałtownie wyrzucili ręce do góry. Zrobili to z takim zapałem, jakby on był instruktorem gimnastyki, a oni początkującymi sportowcami. Zza pleców Wiącka zwinnie wysunął się Zbigniew Kabata.
- Masz ich na muszce? - zapytał.
- Mam.
- To ładnie...
Już wyjmował ze stojaków karabiny, już wyciągał łódki z nabojami porządnie poukładane na półeczce. Broń i amunicję składał na surowym stole kancelaryjnym.
- Jeszcze Steyer i Nagant... - Wiącek wskazał oczami na pistolety wystające z nie dopiętych kabur, które leżały na drewnianym taborecie przy ścianie.
- Zrobi się! - i Zbigniew Kabata dorzucił wskazaną broń do karabinów. - Teraz tylko wy-transportować to żelastwo...
- Ale się grzebiesz - parsknął Wiącek. Zdawało mu się, że cała operacja trwa już kupę
czasu. Musiały to być jednak tylko sekundy, bo; kiedy do izby wpadł Edek, zawołał:
- Migiem żeście się uwinęli.
Potem uważnym spojrzeniem obrzucił stojących pod oknem, z wyciągniętymi w górę rękami, strażników.
- Chwileczkę. Ja tutaj mam do jednego pani interes...
Wiącek zniecierpliwiony zaprotestował.
- To nie potrwa długo. Prawda, panie Zarosa? Podszedł do strażnika, który teraz wciskał się
w kąt bełkocąc coś o obowiązkach zawodowych.
- Pamiętasz mnie? - w głosie Edka Kabaty zabrzmiały złe nutki. - No? Pamiętasz? Ty, pluskwo! Niedawno byłem twoim klientem." W tych samych murach! Raczyłeś łaskawie pilnować mojej aresztowanej osoby... - Zamachnął się. Zarosa jeszcze bardziej rozpłaszczył się na murze.
- Porachunki zostaw na później! - w głosie Wiącka zabrzmiał rozkaz.
- Taka okazja - próbował się spierać Edek Kabata, ale Wiącek go już nie słuchał. Gestem przywołał drugiego strażnika Mroczkowskiego i trącając go lufą erkaemu w brzuch krzyknął:
- Klucze!
Strażnik sięgnął do drewnianej tablicy. Zrobił to dosyć ochoczo, w gruncie rzeczy opór jego musiał być pozorny i chyba był zadowolony z takiego przebiegu wydarzeń, ale Wiąckowi wydawało się, że jego polecenie spełnia zbyt opieszale.
- Prędzej! Prędzej, do nagłej i niespodziewanej! Czy myślisz, że będziemy tutaj nocować
- złapał klucze i popychając przed sobą strażnika wybiegł na dziedziniec.
W celach naokoło zaczął się nerwowy ruch. Słychać było zduszone wołania.
- Najpierw siódemka! Polityczni! - chrypiał Wiącek. Potknął się o wystający z bruku dziedzińca kamień i głośno zaklął.
- Pomóc? - Mroczkowski widząc łapiącego równowagę Wiącka stanął. Spotkał się tylko z serią wymysłów.
Kolejny korytarzyk oświetlony mdłym światłem płynącym z odrutowanej żarówki. Mocne okute drzwi z cyklopim okiem judasza.
- Otwieraj!
Strażnik ze zdenerwowania pomylił klucze. Chwilę gmerał bezskutecznie w zamku.
- Nie ten klucz, durniu! Nie widzisz?! Radzę ci szybciej znaleźć właściwy...
Po drugiej stronie kilka pięści waliło w drzwi celi. Wreszcie Mroczkowski otworzył. Z wnętrza wysypali się aresztowani. Ktoś chwycił Wiącka za rękę, ktoś inny próbował go objąć, ktoś, nie mogąc się docisnąć, wylewnie potrz4sał dłonią Mroczkowskiego.
- Później! Na rany! Czułości później. Wyłaźcie stąd wreszcie! - Wiącek zaczął wypychać więźniów z ciasnego korytarzyka. Przez moment mocował się z myślą: Czy w celi byli wszyscy aresztowani? Czy kogoś nie zabrano do tej pory i nie odstawiono dalej? Słabe światło i zdenerwowanie nie pozwalało mu znaleźć natychmiast odpowiedzi: twarze zlewały się, wszystkie równie obce i bliskie.
- Teraz inne cele - powiedział do Mroczkowskiego. Był już spokojniejszy. Rzut oka na dziedziniec powiedział mu, że najważniejsi więźniowie znaleźli opieką innych, że tamci sprawnie kierują ich w stronę rozwalonej bramy.
Drzwi cel ustępowały jedne po drugich. Z niektórych ludzie nie chcieli wychodzić, stawali niepewni na progu, wyrzucali z siebie dziesiątki pytań, na które Wiącek nie udzielał z reguły odpowiedzi. Potem, widząc na podwórzu ruch, powodowani prawami, które rządzą psychologią tłumu, wybiegali raptownie na dziedziniec, wzmagając zamieszanie i rozgardiasz.
Niewójt - on bowiem kierował ewakuacją - zachrypł od krzyku. Teraz w tłumie przeważali chłopi zamknięci za drobniejsze przestępstwa: jakieś na czas nie oddane kontyngenty, jakieś opóźnienie w zapłaceniu podatków.
- Wszyscy? - zapytał Wiącek, kiedy stanął sam z Mroczkowskim wobec głębokiej pustki płynącej z ostatniej celi w rogu podwórza.
- Jeszcze policjanci... Granatowi... Tacy, co się narazili... - Mroczkowski chwycił go za rękaw. Wiącek z niechęcią pomyślał o granatowych, zawahał się i gdyby nie przypomniał sobie Bakasa, komendanta posterunku w Iwaniskach, ich konfidenta i przyjaciela Jasińskiego...
- Niech ich cholera... W której celi siedzą?
- Trzecia...
- Otwieramy, tylko szybko!
Przebiegli wskroś gwałtownie pustoszejącego podwórza. Raz jeszcze szczęknął klucz w zamku.
Kiedy wychodzący z celi policjanci minęli ich i skierowali się w stronę bramy, Wiącek westchnął: Czy nie za długo? Czy to wszystko nie trwa za długo?
Miał uczucie, że minęło już z pięć godzin. Powodowany jakimś bezsensownym wyobrażeniem spojrzał na niebo szukając potwierdzenia swoich obaw: rzedniejącego mroku, bladej kreski świtu nad dachem więzienia. Ale niebo było ciemne. Chyba więc wszystko nie trwało aż tak długo...
- Siedem minut - Niewójt chwycił go za ramię.
- Siedem minut? Niemożliwe?
- Ja też nie wierzę, ale zegarek - podsunął Wiąckowi pod nos swoją cebulę.
- No, to i na nas czas - Wiącka ogarnęło błogie uczucie spokoju. Patrzył na ostatnie sylwetki wyzwolonych, znikające w cieniach rozwalonej bramy.
- Jeszcze chwileczkę.
- Znalazł sobie pan czas na rozmowy! - parsknął.
- Mam tu jeszcze do załatwienia pewną sprawę.
- Tutaj?
- Razem z tym bandytą z Ujazdu, z Rybakiem... No, wie pan?... - zirytował się nie widząc w ciemności, czy twarz jego rozmówcy wyraża zrozumienie, czy niezrozumienie pytania. - Tego, którego dzięki Bakasowi wykończyli sami Niemcy, zamknięto dwie jego wspólniczki: Jandzinę i Bińczakową. Siedzą tutaj jako konfidentki. One trochę wiedzą o konspiracji, trzeba je...
- Zlikwidować!
- Tak.
- Kobiety?
- Na usługach gestapo.
- To zbyt męska sprawa dla mnie - raptowny napływ obrzydzenia próbował Wiącek pokryć ironią. Wiedział, że nie wolno się rozczulać, że Niewójt ma na pewno rację, rację bezapelacyjną, ale rozstrzeliwać, i to kobiety... Wzruszył ramionami: - Wasza sprawa...
- Nasza - poprawił Niewójt.
Wiącek nawet nie przytaknął: tak trzeba, po to, żeby po tej cholernej wojnie tak nie było trzeba. Powiedział więc tylko:
- Prędko! Siedzimy tu już prawie dziesięć minut. Przynajmniej o dziesięć za długo.
Jakby na potwierdzenie jego słów od strony posterunku SD dobiegł ich grzechot wystrzałów i w tym huku zginął trzask salwy egzekucyjnej.
Uwolnieni wsiąknęli już w mrok ulicy, prowadzeni przez porucznika Niewójta, kiedy Wiąckowie - Stanisław i Józef - zwijający właśnie ubezpieczenie od strony Rynku zobaczyli w ciasnej uliczce (nomen omen - Wąskiej) nadciągający pospiesznie patrol niemiecki. Bez porozumienia, milcząco, zajęli stanowiska za dwoma przeciwległymi narożnikami - dzieliło ich szerokie ledwie na trzy metry pasemko bruku. Niemcy zbliżający się z drugiej strony to podbiegali, to raptownie przystawali w wąwozie uliczki: -widać, że walczyła w nich przesadna ostrożność z pośpiechem.
Pierwszy otworzył ogień z erkaemu Stanisław. Napięcie nerwowe nie pozwoliło mu zaczekać, aż nieprzyjaciel zbliży się na odległość pewnego strzału. W jasnej poświacie księżyca ogień prowadzony przez niego nie mógł być celny. Niemcy natychmiast czmychnęli, szukając schronienia w cieniu domów i drewnianych płotów okalających ulicę. Józefowi Wiąckowi, choć również cele ginęły mu, nie pozostawało nic innego, jak pojedynczymi strzałami z pistoletu wesprzeć towarzysza.
Któryś z napastników, widać szukając lepszego pola ostrzału, próbował przeskoczyć z cienia jednej bramy w cień drugiej, ale odległość trzech czy czterech metrów kocich łbów okazała się dłuższa niż jego życie; potknął się i jak pływak, szczupakiem, nie wypuszczając z wyciągniętych rąk Schmeissera, runął na ziemię. Nie wiedzieć nawet: trafiony kulą z Visa czy erkaemu.
Śmierć jednego z patrolujących spowodowała przesilenie w walce. Niemcy chyłkiem, wykorzystując kłamliwe światło księżyca i odległość dzielącą ich od Polaków, zaczęli odstępować. Takie zakończenie potyczki było na rękę obu Wiąckom oni też rozpoczęli odwrót. Zbliżał się zresztą czas najwyższy po temu. Niemcy w mieście budzili się - echo z różnych stron niosło to odgłos pojedynczych strzałów, to całych serii. Na domiar złego, ogień od strony posterunku Luftwaffe nabrał ciągłości i regularności. Na razie ogień ten był niecelny, pewnie prowadzono go na odgłos", lecz tylko na razie…
Narastająca strzelanina, pomnożona jeszcze przez ciasnotę uliczki, w której znajdował się posterunek ubezpieczający Matrosa i Szymczyka, zwaliła się na obu w momencie, kiedy ich napięcie nerwowe osiągnęło swój szczyt. Matros tylko silniej zacisnął dłonie na tylcach cekaemu - całą siłą woli powstrzymywał rosnącą w nim panikę: jeśli ogień jest tak silny, jeśli wybucha w tak różnych miejscach miasta, widać coś nawaliła w planie, widać akcja rozsypuje się i teraz każdy cofa się na własną rękę, więc też chyba należy zadbać o własną skórę. A może to nieprawda, może wszystko przebiega planowo i on, opuszczając swoje stanowisko, odsłoni kolegów?... Matros mocował się z myślami i nawet nie zauważył, kiedy jego pomocnik Szymczyk nie zdołał już opanować panicznego lęku i uciekł w ciemności niepomny na nic...
I wówczas Matros usłyszał gwizdek - sygnał oznaczający koniec akcji. Ten głos przywrócił mu siły, raptowny lęk przepadł w jednej chwili, ba, wzbudził uśmiech politowania, który Matros zaadresował sam do siebie i teraz ufny już w powodzenie, z podkreślanym spokojem i powolnością, zarzucił na plecy kaem i ująwszy w dłonie skrzynki z amunicją dołączył do grupy wyzwolonych.
- Tak szybko? - Ponikowski ze zdziwieniem, ale i ulgą powitał pierwszą grupę niedawnych więźniów. Wyłonili się z mroku raptownie i tylko okrzyk któregoś powstrzymywał go od otwarcia ognia. Zatrzymali się teraz wokół wozu, jakby upatrując w nim miejsce pełnej gwarancji swojej wolności i swojego życia. W ruchach uwolnionych czuć było wahanie: iść, czy nie iść dalej na miejsce zbiórki, nie chodziło o te kilkanaście kroków, ale o tego uzbrojonego chłopaka, o połyskujące w świetle księżyca metalowe części broni zebranej na wozie, o ufność, którą to wszystko uosabiało.
Słabsi, nie mający dotychczas kontaktów z ruchem oporu, poddali się rezygnacji - czas przyszły stał się dla nich koszmarny, koszmarny od czasu teraźniejszego; poczuli strach przed życiem na krawędzi śmierci, strach przed losem szczutego zwierzęcia. Wyobrazili sobie represje, które dosięgną ich rodziny, i przeciwstawili temu własne błahe przestępstwa, głównie natury gospodarczej, za które odbywali małe kary aresztu, siedzieli w więzieniu nie zagrożeni żadnym z ostatecznych rozwiązań - szubienicą czy Oświęcimiem.
- Wrócimy tam - powiedział jeden z nich.
- Kiedy nas wypuszczą sami Niemcy, możemy być bardziej użyteczni... - drugi próbował ratować godność.
Przyjęto to wyznanie milczeniem. Niewielka grupa, licząca trochę ponad jedną dziesiątą uwolnionych, oddaliła się z powrotem w stroną więzienia. Nikt nie przeszkadzał im w tym odejściu,
- No, kochani, ja też zwijam majdan - powiedział Ponikowski rozładowując napięcie. - Idźcie przodem. Zaraz was dogonię.
Fala byłych więźniów roztopiła się w mroku, a Ponikowski, prawie już gotów do podążenia śladem tamtych, zobaczył raptem nową nadciągającą grupę ludzi, tym razem w mundurach. Nie pytając, kto zacz, nacisnął spust. Tamci przypadli do ziemi. Coś wołali. Ponikowski wziął poprawkę, ale nie zdążył otworzyć po raz wtóry ognia, bo dopadł go jeden z akowców, ten, który konwojował pierwszą falę uciekinierów, i teraz wrócił się:
- Nie strzelać! Nie strzelać! To granatowi, Ich też wypuściliśmy z więzienia!... - krzyczał.
Na miejscu zbiórki ze zdziwieniem spostrzegli, że nie brakuje nikogo, nikt nawet nie był ranny... Taka akcja bez strat własnych? To nie mieściło się w głowach. Rozbito więzienie mieszczące się w mieście, gdzie garnizon nieprzyjacielski był wcale niemały, wyzwolono siedemdziesięciu mężczyzn i dwanaście kobiet, a wszystko przy własnych siłach.
- To granda! - mówił do porucznika Nie-wójta Wiącek - nie zapewniliście nam nawet odpowiedniej liczby ludzi. - Podnosił głos, może bez potrzeby, ale teraz dopiero przychodziła reakcja po poprzednim napięciu nerwowym. Głośne mówienie przynosiło mu fizyczną ulgę. – Widzi pan przecież, że moje siły - zrobił wymowny ruch dłonią.
- Ale wszystko się udało - replikował Niewójt.
- A gdyby się nie udało?
- Wątpię, czy wówczas rozmawialibyśmy tutaj.
- Pan nie jest poważny.
- Musiałem być niepoważny. Zaskoczenie to była jedyna szansa. Czas nie pozwalał mi na pełną mobilizację, na... Zresztą pan sam rozumie...
- Rozumiem- Psiakrew, rozumiem! - krzyknął ze złością Wiącek, bo doskonale zdawał sobie sprawę z racji porucznika. Raptownie, tknięty jakąś myślą, zbliżył się do uwolnionych:
- Słuchajcie, w akcji na więzienie brał udział duży oddział partyzancki. Bardzo duży! Mieli ze, sobą kupę karabinów maszynowych, a nawet widzieliście małe działka. Furmanek było chyba z dziesięć - pogardliwie pokazał w stronę jednego wozu, o który opierał się niedbale Ponikowski. - Możecie nawet powiedzieć, że widzieliście samochody; samochody, które ciągnęły działka. Dowodził tym oddziałem kapitan... Nie, lepiej będzie major. O tym wszystkim musicie opowiedzieć swoim krewnym i znajomym. Oczywiście bardzo dyskretnie. - Zrobił krótką przerwę. - A teraz zabieramy się do odjazdu, kto chce, może jechać z nami, komu nie po drodze... proszę bardzo. Ruszamy w kierunku wsi Czerniaków.
- Szefie - przerwał mu jeden z uwolnionych - a co z chorymi? Daleko o własnych siłach nie zajdą.
- Którzy to?
- Piotrowicz, Sawicki i sierżant Cholewa.
- Cholewa, kawaler Virtuti z 39 roku... - dodał z ciemności ktoś drugi.
Rzucił trzeci:
- Co z nimi zrobimy?
- Jak to co? - zdziwił się Wiącek. - Jeśli chcą jechać z nami, to załadować ich na wóz i po kłopocie.
Prawie już gotowi byli do odwrotu, kiedy Józef Wiącek podszedł do maleńkiej grupki akowców zebranych wokoło Niewójta.
- Poruczniku, musi pan rozesłać gońców do rodzin uwolnionych, i to jak najszybciej. Zna pan metody represyjne Niemców. Niech całe towarzystwo jak najszybciej zmieni miejsce zamieszkania.
- Oczywiście. To się rozumie samo przez się.
- No, to na razie.
- Na razie. Do najbliższego spotkania. - I już po wymienieniu uścisków Niewójt dodał ciszej:- Dziękuję panu. Bardzo dziękuję. Ja, osobiście.-
Grupa akowców szła szybko, przemykając bocznymi uliczkami Opatowa. Chcieli jak najszybciej znaleźć się we własnych domach, skryć w łóżkach i w razie niespodziewanej wizyty Niemców, udając rozbudzonych, pytać: Co?... Co się stało?... Kiedy?... Śpię już od dziewiątej, wszyscy mogą poświadczyć...
Kiedy dochodzili do ulicy Nowowałowej, jednemu z nich zdawało się, że widzi jakiegoś człowieka przemykającego w cieniu murów. Mimo iż akcja zakończyła się, nerwy ich były jeszcze napięte.
- Uwaga.
- Przed chwilą go widziałem.
- Gdzieś się schował.
- Ja pójdę szybciej - mówili szeptem i ten, który zdecydował się na samotny rajd, oderwał się od pozostałych i pomknął drugą stroną ulicy, chcąc odciąć drogę ucieczki kryjącemu się człowiekowi.
Pozostali szli spokojnie, jakby nic nie zaszło.
- Jest! - Idący z brzegu odwrócił się gwałtownie równocześnie wyciągając pistolet. Na wąskich schodach prowadzących w ciemności dojrzeli skulonego uciekiniera.
- Ktoś ty? - już otaczali go zwartą grupą.
- Ja... - tamten widząc lufy zająknął się.
- Winnicki! - cichy okrzyk jednego z nich uświadomił akowcom, że mają przed sobą niebezpiecznego konfidenta.
- Chciałeś zobaczyć, kto się zaopiekował więzieniem?
- Chciałeś zarobić na krzyż za wierną służbę? Pierwszy zameldować o wypadkach. Będziesz miał krzyż!
Echo poniosło głuche plaśnięcie wystrzału.
Od momentu kiedy Józef Wiącek strzelił po raz pierwszy z Visa, odganiając strażnika więziennego Zarosę od bramy więzienia, nie minęło więcej jak pół godziny.
Śmierć na drodze.
Jechali bocznymi drogami, unikając starannie zbyt ruchliwych traktów, a i poruszając się tędy, czynili to z największą ostrożnością: napięta uwaga, dłonie gotowe w każdej chwili do chwycenia za broń. Konie szły powoli, bowiem nocny przymrozek silnie ściął błoto i wóz - obciążony teraz nad miarę - ciężko kolebał się po grudzie.
Niektórzy z uwolnionych, mimo zimna i trudów drogi, zapadali w krótką, gorączkową drzemkę - widać zbytnie napięcie nerwów wywołało taką właśnie reakcję - a przy każdym mocniejszym wstrząsie budzili się z tego płytkiego snu z cichym krzykiem. Ten cichy krzyk przejmował pozostałych dreszczem. Inni, którym zdenerwowanie ani na sekundę nie pozwalało zmrużyć oczu, z uporem wyobrażali sobie zasadzki niemieckie, które na pewno oczekują za każdym zakrętem, w każdej kępie drzew. Księżyc raz po raz zasnuwały teraz czarne chmury.
Józef Wiącek przestał już myśleć o akcji: była, poszła, poszła szczęśliwie, no i dobrze... W jego charakterze nie leżało rozpamiętywanie udanych pociągnięć, sycenie się sukcesem. Może podświadomie zdawał sobie sprawę: dowódca wygrywający jedną bitwę w następnej często ponosi porażkę, jeśli zachłyśnie się zwycięstwem, jeśli uzna schemat bitwy poprzedniej za obowiązujący bezwzględnie. A może był po prostu jeszcze oszołomiony serią błyskawicznych wydarzeń, zakończonych tak zwyczajnie.
- My tędy. Życzymy powodzenia! -Trzech ludzi oderwało się od wozu i wsiąkło w ciemność.
- Mieszkają niedaleko - skomentował Ponikowski powożący końmi. - Niedługo pogubimy wszystkich. Każdy stara się zniknąć, aby jak najdalej od kochanego Opatowa.
Czy mówi to z zazdrością? - myślał Wiącek. - Oczywiście pojedynczy człowiek ma znacznie większe szanse przemknąć się przez ewentualną obławę niemiecką, umknąć pościgowi, niż duża grupa uzbrojonych ludzi, na dobitek obciążona chorymi i słabymi. Czy mówi to z zazdrością? - I zaraz zgromił się za nieufność okazaną własnemu żołnierzowi, nieufność, do której nie miał żadnych podstaw.
Objeżdżali rozbity mostek. Wóz wspiął się na rozdeptany pagórek, zachwiał w płytkim rowie i znowu, w miarę równo, potoczył po wiejskiej drodze. Kolejni więźniowie pożegnali się z "Jędrusiami" i na skróty, sobie tylko znanymi ścieżkami, podążyli w stronę rodzinnej wsi.
Polskie drogi: nieproszonemu gościowi trudno nimi chodzić - latem piach, nogi więzną, jesienią błoto, iść ciężko, zimą gruda, potknąć się można i upaść.
- Jak daleko, szefie? - zapytał Ponikowski.
- Normalnie - odpowiedział Józef Wiącek i choć wiedział, że pytanie dotyczyło wyboru drogi? jego myśli pobiegły innym torem: co zrobią jutro, co za miesiąc, jakie konsekwencje dla oddziału będzie miała dzisiejsza akcja?
Właśnie, jakie? Czuł, że trzeba będzie porzucić wygodne leże - bunkier wygwizdowski, szukać nowych melin, organizować nowe miejsce postoju, nowe punkty kontaktowe, zbyt udana była dzisiejsza akcja, by Niemcy nie przedsięwzięli wszystkich środków i nie dążyli do rozbicia "Jędrusiów". Nie tak będzie im chodzić nawet o śmierć konfidentów, o śmierć jednego czy dwóch żołnierzy. Efekt, efekt psychologiczny rozbicia więzienia w Opatowie, to liczyło się przede wszystkim. Na ziemi sandomierskiej, opatowskiej, kieleckiej szerokim echem odbije się ta akcja, wzrośnie jeszcze bardziej prestiż armii podziemnej i to teraz, kiedy wielkiej Rzeszy wobec pierwszych klęsk na skalę strategiczną tak bardzo zależało na zachowaniu spokoju na tyłach. Udane działanie "Jędrusiów" godziło przede wszystkim w propagandę niemiecką. Tej porażki nie da się zatrzeć słowami, tę porażkę zmazać mogło tylko doszczętne rozbicie oddziału.
I nad tym głowił się Józef Wiącek, już teraz rozmyślając nad posunięciami krzyżującymi przyszłe plany wroga. "Jędrasie" od półtorej godziny znajdowali się w drodze, kiedy do opatowskiego więzienia przybył SS-hauptscharführer Donat w towarzystwie Hospodara, wiodąc za sobą piętnastu uzbrojonych żandarmów.
Donat był wściekły. Cała koronkowa robota, za którą spodziewał się nagród i awansów, poszła na marne. Ba, doczekał się, iż w jego teczce personalnej może się znaleźć nowa niepochlebna notatka. Już i tak jego alkoholizm znany był zwierzchnikom, dzisiejsze niepowodzenie gotowi położyć na karb pijaństwa i... Donat wolał dalej nie myśleć.
Przyszedłszy do więzienia pierwszą złość wyładował na Zarosie, który tłumaczył mu, jak to z bronią w ręku, narażając własne życie, próbował powstrzymać napastników. Dał strażnikowi parę razy w mordę i kto wie, czy sprawa nie skończyłaby się na ciężkim pobiciu, gdyby nie śmiertelny katzenjamer, który dręczył szefa miejscowej placówki SD. Wrzasnął więc tylko:
- To bydło nie nadaje się nawet na dozorców chlewa! - i poszedł oglądać rozbitą bramę. - Chyba mieli trotyl?
- Raczej granaty - Hospodar usłużnie podsunął mu odłamek żelaznej skorupy i wskazał na mur pocętkowany odłamkami.
- Jedna cholera, dość na tym, że z całego inwentarza został tu tylko ten zbydlęciały strażnik.
- Nie tylko. Jest jeszcze paru więźniów. Zechce ich pan przesłuchać, hauptscharführer.
- Daj ich tutaj, chociaż... Co oni mi powiedzą, ze strachu byli pewnie przez cały czas ślepi i sparaliżowani. Własnych bandytów boją się tak samo jak i nas.
Hospodar uśmiechnął się krzywo. Nie śmiał zwrócić uwagi zwierzchnikowi, że jego ostatnie słowa brzmiały przynajmniej dwuznacznie.
Ci, którzy wrócili, mali, przerażeni ludzie, cisnęli się w kącie dziedzińca. Podjęli decyzję powrotu, a teraz, widząc wściekłość Niemców, żałowali swojej decyzji. Kto wie, co wpadnie do głowy tym oprawcom? Może nie dadzą nawet dojść do słowa, nie docenią dobrej woli, lojalności powracających, z wrzaskiem pognają na najbliższą łąkę, żeby wystrzelać, żeby w raporcie do władzy zwierzchniej napisać: "Uciekinierów udało nam się w części zlikwidować". Może dojdą do wniosku - ostatecznie ludzie z własnej woli nie zwykli wracać do więzień - że ich powrót jest tylko częścią składową jakiegoś chytrego planu, wstępem do zasadzki mającej na celu Bóg wie co? Zaczną się mordercze przesłuchania, których kresem - w najlepszym wypadku - będzie obóz koncentracyjny. Wyobraźnia podsuwała coraz bardziej ponure obrazy, coraz bardziej przerażające rozwiązania. Do kompletnie ogłupiałych podszedł Donat.
- No, i...
Nieskładnym chórem poczęli się tłumaczyć. Prośby i błagania mieszały się z argumentacją dosyć nawet rozsądną.
- Hospodar! - ryknął Donat - jak nie zaczną mówić po kolei, to ja zwariuję. Doprowadź to bydło do porządku, nic nie można zrozumieć...
Hospodar wpadł w tłum. Uderzył ręką na oślep, potem chwycił pierwszego z brzegu chłopa i wyciągnął przed oblicze swojego szefa.
Chłop drżał na całym ciele. To bezgłośnie modlił się. To klął swoich wyzwolicieli. To przeklinał własną decyzję powrotu.
- Mów!
- Zdrowaś Maryja... - wyszeptał chłop.
- On zwariował! - Hospodar wepchnął chłopa z powrotem w zbity tłumek i wyciągnął następnego.
Ten wydawał się rozsądniejszy i mniej przestraszony od pozostałych. Na dnie małych oczek czaiła się chytrość. Przede wszystkim ukłonił się z szacunkiem.
- Mów! - powtórzył Donat tym razem tonem spokojniejszym. Opadła go nowa fala zmęczenia.
- Co mam mówić? - udawał głuptaka. Za wszelką cenę chciał się utrzymać w tej roli, wydawała mu się najlepsza. Musi stąd wynieść całą głowę, nawet nie dla siebie, dla siedmiorga drobnych dzieci. Przecież wrócił tutaj, chcąc je ochronić przed represjami. Czy w innym wypadku cokolwiek zmusiłoby go do powrotu? Uznawał wszystkie racje tych z lasu, zawsze bym pomógł i pomagał do momentu... w którym w grę. wchodziła jego dzieciarnia. Zresztą, czy nie pomoże im teraz? Byle uwierzyli jego zeznaniom.
- Opowiedz nam o swojej wieczornej przechadzce - Hospodar starał się być dowcipny.
- Ci z lasu wyrzucili nas z więzienia, tom sobie poszedł kawałek, a potem, jak oni sobie poszli, to wróciłem. Przecież mam tu siedzieć -o spojrzał bezradnie na Donata.
- Wyrzucili cię, mówisz.
- Grozili karabinami... Ja jestem spokojny człowiek.
- Tylko karabinami? - podchwycił Hospodar.
- Armatę też mieli. Ale z armaty pewnie by do mnie nie strzelali.
- Armatę?
- O, chyba niejedną... Nie patrzyłem dobrze, bo krzyczeli, żeby się wynosić...
- I tanki!... Niech mnie Bóg skarze, jeden tank to na podwórze wjechał - dodał ktoś z tłumu.
Hospodar przechylił się do Donata:
- Czołgi! Oczywista bzdura! Ale bez jednego czy dwóch działek polowych, to się na tę akcję nie wybrali.
Donat mówił teraz do chłopa tonem zmęczonym i zrezygnowanym:
- Dużo ich było?
- Może i z tysiąc...
- Kretyn!
Znowu się wtrącił ktoś z tłumu:
- Cały dziedziniec i cała ulica, nawet na koniach pewnie ze stu...
- Łżą jak psy, panie hauptscharführer. --Hospodar nie przestawał być usłużny. - Nie liczę ich więcej, jak na parę setek. Z tym konnym szwadronem to też przesada. Może najwyżej jakiś pluton, ze trzydziestu ludzi... To góra.
Donat znowu wpadł we wściekłość:
- Banda kłamców! Wszystkich rozstrzelam!
Odpowiedział mu zmieszany chór głosów zapewniających o lojalności, której najlepszym dowodem był dobrowolny powrót do więzienia.
- My nie chcieli iść, oni kazali - zapewniał jeszcze chłop.
- A pontonów nie widziałeś? - Hospodar zwrócił się do chłopa.
- Pontonów?
- No, takich nadmuchiwanych łódek. Przecież przez Opatów płynie rzeka, na czym by się przeprawili przez rzekę.
- Po co im łódki? W Opatówce nawet dla żab za mało wody... Przeskoczyć można... - chłop z niewinną miną brał na serio pytanie Hospodara.
Niemiec chwycił swego rozmówcę za klapy i wprawnym ruchem rzucił nim o ziemię. Chłop zwinął się, pokulał po kamieniach podwórza, zaraz zresztą poderwał na nogi i skrył w tłumie.
- Mam dość tych rozmówek - powiedział Donat. - Za chwilę dowiem się, że ci bandyci mieli jeszcze balony zaporowe, a wtedy nie wytrzymam. Zamknij to bydło razem z Zarosą. Niech ich przesłuchuje Gestapo i niech się oni martwią... Zdaje się, że zmienimy więzienie na dom dla niedorozwiniętych.
Niemcy zagonili aresztowanych z powrotem do cel, a Donat z Hospodarem przeszli do dyżurki strażniczej.
- Jezu - wystękał Donat opadając na krzesło - znalazłbyś mi szklankę wody. Zdycham z pragnienia. W Soldatenheimie jest tylko oranżada...
Kiedy Hospodar wrócił z wodą, zastał swojego dowódcę w stanie całkowitej depresji.
- I co dalej?... Trzeba by zorganizować pościg-
- Pościg - przerwał mu ostrożnie Hospodar - czy nasze siły nie są zbyt skąpe?
- Ty też zgłupiałeś? Też wierzysz w te brednie, które opowiadali ci... - tu machnął
pogardliwie ręką. - Sądzisz, że cała dywizja o pełnym etacie zdobywała więzienie w Opatowie? Hospodar uśmiechnął się nieszczerze:
- W dywizję nie wierzę, strach ma wielkie oczy, ale czy aż tak wielkie? Niech się pan zastanowi, hauptscharführer, oni też mają wywiad i znając siłę naszego garnizonu na pewno nie poważyliby się na atak nie dysponując przynajmniej, no grupą w sile wzmocnionej kompanii. Chociaż ja osobiście liczyłbym się raczej z batalionem.
Argumentacja Hospodara dotarła do zaćmionego alkoholem umysłu Donata:
- Mówisz, batalionem?
- Tak przypuszczam. Nie trzeba być wojskowym, wystarczy logicznie pomyśleć... Jeśli ruszymy zaraz za nimi, gotowi złapać nas w zasadzkę, będą mieli za sobą przewagę terenu, zaskoczenie, oczywiście nie licząc przewagi ognia i siły żywej. Na cóż się wówczas zda największe bohaterstwo? - zakończył patetycznie.
- Radzisz poczekać do rana?
- Tak.
- Zaraz, rozpatrzmy się jeszcze w sytuacji.
W tym momencie do dyżurki wszedł jeden z żandarmów i zameldował, że znaleźli ciężko ranną kobietę.
- Kobietę - ucieszył się Hospodar - może jedna z naszych konfidentek, do swoich by przecież nie strzelali. Pójdę, zobaczę, może ta mi powie coś sensownego. - Wyszedł za żandarmem na dziedziniec.
Schylił się nad żyjącą jeszcze kobietą.
- Ilu ich było? - spytał, nie wdając się w zbyteczne szczegóły. Sądząc po kałuży krwi rozrastającej się wokół ciała leżącej, niewiele już się jej należało od życia.
- Mało. Może dziesięciu...
Dziesięciu? - pomyślał. - Ona chyba straciła zmysły. A jeśli mówi prawdę?... - Hospodar przebywał już wystarczająco długo w załogach okupacyjnych Polski, by nie dopuścić do siebie możliwości, że liczba napastników była śmiesznie mała. - Ale jeśli Donat uwierzy umierającej, czeka go niebezpieczna podróż w tę ciemną noc, czeka... No, poza tym umierająca może się myli, a sprawdzać wiarygodność jej słów na własnej skórze... Bez pośpiechu wyjął pistolet i strzelił w głowę kobiety.
Wróciwszy do dyżurki zameldował Donatowi:
- Dobiłem ją, niech się nie męczy. Zresztą nieprzytomna i tak niczego od niej bym się nie dowiedział. Agentem była nędznym, szkoda lekarstw...
Donat potężnym pijackim czknięciem skwitował tę mowę pogrzebową nad grobem konfidentki.
Nieszczęsna czkawka przestała trapić Donata przed samym świtem. Nie pomagały żadne domowe środki, dopiero kiedy w rozwalonej bramie więzienia ukazali się gestapowcy przybyli z dystryktu, z samego Radomia - czkawkę diabli wzięli.
- Zawsze twierdziłem: nie ma lepszego lekarstwa jak dobry strach - mruknął do siebie nie bez złośliwej satysfakcji Hospodar. Jak słusznie przypuszczał Donat, gestapowcy nie byli specjalnie uprzejmi ani specjalnie miło nastawieni do rzecznika władzy policyjnej na terenie Opatowa. Zamknęli się z hauptscharführerem w dyżurce, ale ich "przyjacielska" konwersacja nie trwała długo. Treść rozmowy, mimo najszczerszych chęci podsłuchującego Hospodara, nie dotarła doń - słyszał tylko same nieartykułowane wrzaski. Po pięciu minutach Donat był z powrotem na dziedzińcu. Blady podwójnie - bo i skutkiem dręczącego kaca, i skutkiem zdenerwowania - darł się nawet bez większego sensu. Dopiero po dłuższej chwili tak Hospodar, jak i żandarmi zrozumieli, iż mają natychmiast pozostałych więźniów dostarczyć gestapowcom, a sami gotować się do drogi, "ostatniej drogi", jak to z wdziękiem podkreślił ich zwierzchnik. W pośpiechu, dbając tylko o maksymalne zaopatrzenie się w amunicję, Niemcy włazili na furmanki.
Jeszcze dzień 13 marca nie wstał na dobre, kiedy ścigający rozsypywać się zaczęli po Klimontowie, strzelając na wszystkie strony dla dodania sobie otuchy.
Najpierw wyciągnięto z łóżek rodziców uwolnionego Rutkowskiego - starsi ludzie stali na mrozie drżąc z zimna w nocnej bieliźnie. W chwilę potem dołączono do nich żonę Piotrowicza, syna Pająka i jeszcze Zdzisława Błotnickiego.
Następnym etapem obłędnej pogoni - a może ucieczki przed własnym strachem, każącym
Niemcom dostrzegać za każdym zakrętem drogi "Jędrusiów" - był Staszów. Tutaj znowu aresztowano kilka osób: rodzinę Adamusa, Cukierskiego, sierżanta Cholewy i Stępnia. Na czyjeś bojaźliwe pytanie: "dokąd jedziemy?" - odpowiedział Resler, bo i on zdążył się zabrać z obławą:
- Do nieba. A może nie chcecie dostać się do nieba?
Z zadowoleniem przypomniał sobie, że jeszcze rankiem tego dnia Donat jego stawiał przed podobną perspektywą i pogróżka ta nie wydawała mu się czczym zwrotem retorycznym. Teraz, dzięki klasycznemu wariantowi pościgu za "polskimi bandytami" - nikogo nie gonić, nie narażać się, tylko aresztować bliskich, ludzi mogących mieć z tym coś wspólnego, aresztować bezbronnych - niebezpieczeństwo stało się raptem odległe i nierealne.
Z obławy Niemcy wracali z triumfem: byli zwycięzcami.
Poczucie bezpieczeństwa - czuł je niemal fizycznie. Ogromny spokój, ba, beztroska nawet, kompletne odprężenie nerwowe; nic mu nie groziło: każde trzaśniecie, puknięcie, głos każdy - były tylko trzaśnięciem, puknięciem mającym swój nieważny wymiar, nie niosące żadnej groźby. Brzydki, marcowy krajobraz lasu wydawał mu się uosobieniem Arkadii. Nie wiedział jeszcze wówczas, że już przez całe życie, wtedy kiedy wojna oddali się o dziesięć i dwadzieścia lat, moc podświadomości każe mu wybierać na miesiąc wakacyjny właśnie marzec, na miejsce odpoczynku - gajówkę w odległych lasach; tylko wówczas będzie naprawdę wypoczywał.
W małym pokoiku na poddaszu, wygodnie wyciągnięty w starym leżaku, spoglądał przez okno na chmurne niebo pociągnięte wilgotną, szarą farbą, na bezlistne szkielety drzew, na leśny dukt tonący w błocie, na rzadkie plamy czerniejącego śniegu. Z kolan zsunęła mu się konspiracyjna "Rzeczpospolita Polska". Pamiętał jeszcze ostatnio czytany akapit:
Dnia 14 III 1943 - pomylili się z tą datą - dokonano napadu na więzienie w Opatowie, zwalniając wszystkich więźniów w liczbie 60. - Znowu drobny błąd. - W napadzie zginął jeden Niemiec i 2 kobiety pozostające na usługach gestapo...
To było majsterstwo. A efekt propagandowy.-Z satysfakcją pomyślał o słyszanych komentarzach. Nie chodziło o uwagi oficjalne, o sztampowe pochwały sztabowców, którzy kazali mu zanieść rozkaz mówiący o przedsięwzięciu akcji i którzy przyjęli jego meldunek o powodzeniu i sukcesie "Jędrusiów", chodziło o zachwyty prostych ludzi, o budzenie nadziei na odzyskanie wolności, o podtrzymanie na duchu, o świadomość, iż nikt nie jest samotny, iż bezkarność okupanta jest wymysłem jego propagandy.
Przeciągnął się na wypłowiałym leżaku. Trzasnęło stare płótno. Jak długo jeszcze będzie wypoczywał w tej ustronnej gajówce, miejscu postoju kapitana Wujka - dowódcy stopnickiego oddziału dywersyjnego AK - jak długo?... Kiedy przyjdzie mu podjąć ciężką pracę łącznika, kiedy i dokąd wyruszy z kolejnym meldunkiem o powodzeniu lub tragedii leśnych żołnierzy?
Przypomniał sobie wczorajszą rozmowę. Do gajówki, późnym wieczorem, przyszli żołnierze "Jędrusia". Znał ich tylko z pseudonimów: "Zdzich", "Szkot", "Genek", "Bobo" - o ostatnim wiedział jeszcze, że nazywa się Zbigniew Kabata i jest synem kapitana. Byli przemarznięci i źli. Spędzili wiele godzin ukryci w leśnej szkółce, obserwując odcinek szosy między Rytwianami a Staszowem - tędy często wracał Resler z posterunku do swojego domu w Sielcu...
- Wczoraj ten łajdak nie raczył się pokazać - mówił Kabata.
- A może go załatwić gdzie indziej? - zapytał któryś.
- Głupi! To najlepsze miejsce. Daleko od wsi i Niemcy nie będą mieli na podorędziu chałup, które mogliby spalić, i ludzi, których mogliby zamordować w odwet.
- Czy muszą mieć na podorędziu?
- Niby nie, ale nim wyznaczą winnych według rozdzielnika, to w końcu biurokraci, minie trochę czasu, a czas pracuje na nas.
- Poza tym - wtrącił kapitan Wujek - to miejsce jest wymarzone na zasadzkę. Od zagajnika do drogi nie ma nawet stu metrów, z takiego dystansu przeciętny strzelec trafi bez pudła. Szosa idzie ponadto trochę pod górę, a Resler zazwyczaj jeździ na rowerze. Będzie więc musiał zwolnić albo nawet przejść pieszo ten kawałek drogi...
- Ale kiedy on wybierze się do domu? Do tego czasu wszyscy poodmrażamy sobie uszy - rzucono żartem.
Właśnie kiedy? - pomyślał i w tym momencie otworzyły się drzwi do jego izdebki, a na progu ukazał się kapitan Wujek.
- Słuchajcie - zwrócił się do łącznika - to, co prawda, nie wasz fach, ale brakuje mi ludzi... - Zawahał się: - Jednym słowem muszę i dzisiaj wystawić w zasadzkę posterunek.
- Na Reslera?
- Tak. Mam tu dwóch żołnierzy. Poszlibyście na trzeciego?
Czy bym poszedł? Niemądre pytanie. Już wczoraj chciał zaproponować swoją kandydaturę, ale było mu głupio, ostatecznie jest tylko łącznikiem, kto wie, czy dla niego nie jest przewidziane jakieś pilniejsze zadanie.
Bez słowa podniósł się. z leżaka.
Minęło dwie godziny, odkąd - wymościwszy sobie sośniną leża i zbudowawszy z ziemi podpórki do karabinów - obserwowali szosę. Przygrzewało marcowe słońce. Leniwie obserwowali nędzny ruch na drodze: przejechały dwie czy trzy furmanki chłopskie, jakiś rowerzysta, z odległości poznasz, że szmugler, auto wyładowane niemieckimi żołnierzami, przekulała babina z wiązką chrustu i znowu zapadła cisza podkreślona jeszcze miarowym stukotem toporów, których odgłos niósł się z niedalekiej poręby.
- To samo co wczoraj - powiedział jeden.
- Przestał chyba nocować w domu - replikował drugi.
- Koło południa powinni nas zmienić "Jędrusie".
Popatrzyli na słońce.
Droga, polska droga - myślał i raptem skojarzyło mu się ludowe powiedzenie: - Zdechnąć jak pies przy drodze. - Żuł w ustach zeszłoroczną, zeschłą igłę. - Szkoda jednak, że się nie zjawi... Znowu wrócę do swojej szarej egzystencji łącznika. Nigdy bezpośredniej walki, nigdy czynu, działania na otwartej przestrzeni, nigdy... Nawet jeśli umrę, to pewnie nie w boju, tylko z ustami zagipsowanymi pod ścianą albo zakatowany w jakiejś mordowni Gestapo... - Czuł, że ogarnia go rozgoryczenie. - Cholera, że też los nie pozwolił mu uczestniczyć w tej akcji opatowskiej. Parszywe szczęście.
Właściwie nie patrzyli już na drogę, na lśniące w słońcu kałuże. Byli zniechęceni. Myśli ich krążyły wokół rychłej zmiany, możliwości wysuszenia nawilgoconych ubrań, przemoczonych butów. I właśnie pierwszy z nich zastanawiał się, czy nie uciąć sobie krótkiej drzemki, czy podczas snu zbytnio nie przemarznie, kiedy już miał powiedzieć kolegom: "jeden na czujce wystarczy, a dwaj pozostali w kimono" i kiedy zaczął się mościć, szukając sobie wygodniejszej pozycji, rzucił niechcący okiem w stronę szosy i oto ujrzał w perspektywie, jak od strony Rytwian zbliża się na rowerach dwóch Niemców.
- Chłopaki, to pewnie oni! - teraz gwałtownymi ruchami, w których nie było nic z poprzedniego rozleniwienia, układał się wygodnie za podpórką strzelecką.
Reslera poznali po obwisłych wąsach. Ten, który pierwszy go dostrzegł, już złożył się i wypalił. Widać było, że kula ugodziła Niemca, bo zachwiał się i ciężko zeskoczył z roweru.
Łącznika chwycił za gardło spazm żalu: więc nie on rozprawi się z tą bestią w niemieckim mundurze, nie jemu będzie dane uregulować własne, osobiste rachunki i chociaż na chwilę wyjść z roli łącznika.
Żołnierz Wehrmachtu towarzyszący Reslerowi tymczasem rzucił się do ucieczki. Nie zwrócili na niego uwagi: niech zmyka. Resler natomiast, za szybkim jak na rannego człowieka ruchem, wyciągnął pistolet.
Ostatnią myślą, jaka przeleciała łącznikowi przez głowę, było pytanie: czy ten Niemiec jest tak odważny, czy czuje swój kres i chce przyjąć śmierć z bronią w ręku, czy wreszcie, zaskoczony, nie potrafi już logicznie rozumować i szukać kryjówki?
Nacisnął spust i jego pytanie pozostało już na zawsze bez odpowiedzi.
Szybko odchodzili w głąb lasu zostawiając za sobą Reslera.
- Trzeciej kuli nie było trzeba - powiedział ten, który strzelał pierwszy. - Dobry jesteś -? klepnął łącznika po ramieniu.
Ich trzeci, milczący dotychczas towarzysz, rzucił:
- Zginął na drodze...
- Jak pies. Jak wściekły pies!
Później...
Inspekcja była skończona. Odjechał pułkownik Lin, szef Inspektoratu Armii Krajowej. Żołnierze rozłazili się po lesie, siadali na chłodnej jeszcze ziemi, na kępach wilgotnej trawy. Wiosna była w pełni. Ostre słońce, zapach świeżej zieleni, głosy lasu -o cała ta atmosfera wpływała sennie i rozleniwiająco.
- Piąty rok wojny - powiedział któryś.
- Ech, przydałby się urlop...
- Pięć lat w ciągłym napięciu, pięć lat życia, aby do jutra przeżyć...
Gdzieś w lesie zatrzeszczała pękająca gałązka.
- Teraz najtrudniej byłoby... - drugi z rozmawiających wykonał znaczący gest dłonią. - Już znacznie bliżej jak dalej. Rosjanie gonią Niemców na potęgę. Lada tydzień powinni przekroczyć Bug, a od Bugu do nas żabi skok... Alianci tylko patrzeć, jak wylądują we Francji...
- Wszystko to razem nie przeszkadza naszym szanownym "władcom" w działalności kulturotwórczej... Można powiedzieć, że ostatnio wyjątkowo się zaktywizowali.;.
- Wyjątkowo?... Co minął rok, mówiłem sobie: większego terroru nie sposób wymyślić. I, co roku, Niemcy mnie zaskakiwali. Ja już sobie nie wyobrażałem nasilenia aresztowań, mordów, gran bieży, a oni... - Mają bujniejszą wyobraźnię od ciebie.
- W tym względzie na pewno.
- I pomyśleć, że w trzydziestym dziewiątym zaczynali z tak wysokiego pułapu, iż zdawało się: wyżej nie sposób skoczyć...
- To ambitni sportowcy. Żyłują wynik.
- My też. Na szczęście.
- Przez ponad trzy lata liczyłem nasze akcje, ale od czasu rozbicia więzienia w Opatowie przestałem. Zgubiłem się, wszystkiego nie sposób zachować.
Rozmawiający na chwilę zamilkli. Potem odezwał się znowu ten, który zaczynał rozmowę:
- A swoją drogą, szkoda mi trochę tamtych czasów. Wtedy byliśmy jeszcze oddziałem "Jędrusiów", dziś jesteśmy kompanią "Jędrusiów". Plutony, drużyny, organizacja wojskowa... Inspekcje, jak dzisiejsza...
- Jak się zwał, tak się zwał, ale na mój gust to wszystką jest nadal po staremu; Sowa jest Sowa, a Józef Wiącek dowódcą kompanii jest tylko dla Lina, tak samo Stach, Zdzich Tarzan, Bobo tylko dla sztabu są dowódcami plutonów. W akcji po staremu, a jak tam nas nazwą na górze, nic mnie nie obchodzi...
- A mnie trochę "żałko". Jestem "Jędruś" od samego początku. Przyzwyczaił się człowiek do takich, a nie innych określeń... Kiedy w ogóle pomyślę, że dla kogoś jestem szeregowcem takim to a takim, a nie chłopcem od "Jędrusiów"...
- Masz chyba mało zmartwień. Dla mnie grunt, co ja o sobie myślę, ja i moi kumple z oddziału... A wiem, żem "Jędruś", chociaż jestem u was dopiero od marca, odkąd wyciągnęliście mnie z tego pudła w Opatowie. Powiem ci prawdę: z początku to nawet bałem się trochę wstąpić do oddziału.
Drugi chłopiec zamilkł. Przypomniał sobie ciasną celę, odrobinę światła wlewającego się przez zakratowane okienko, ciągłe pojękiwania współtowarzyszy: co z nami będzie; mnogość cierpień kryjących się za owym "co?" Usłyszał, raz jeszcze, wybuch, strzały, ruch gwałtowny na dziedzińcu, raptownie otworzone drzwi i okrzyk - dziś wiedział - Wiącka: "Wychodzić!" Partyzanci odbili więzienie. Nie miał dotychczas z nimi wiele do czynienia, był chłopcem przeżywającym okupację nie z tymi, którzy walczyli. Kiedy wypadł na podwórze, jego myślą było: uciekać. Uciekać od wszystkich: Niemców, partyzantów... A później, gdy już siedział na wozie "Jędrusiów" wiozących go dalej i dalej od Niemców, przyszła myśl następna: No, dobrze, oni narażali się, żeby mnie wyciągnąć, narażają się teraz, żeby mnie ochronić i dlaczego? Przecieżem dla nich ani swat, ani brat... Zapytał o to któregoś z "Jędrusiów". Tamten popatrzył na niego jak na raroga i odpowiedział: "Jak to, dlaczego? Dlatego, żeś Polak". Raptownie wszystko stało się oczywiste. Jeszcze tej samej nocy poprosił, żeby go przyjęli do oddziału.
W kącie obozowiska, na trzech świeżo ściętych pniakach, siedzieli: chorąży Cholewa, Bobo i Józef Wiącek. Bobo rysował na ziemi patykiem esy floresy.
- O czym to myśli podchorąży? -o spytał goj Cholewa.
A co pana to obchodzi - chciał warknąć świeżo upieczony dowódca plutonu, ale się pohamował w ostatniej chwili. Ostatecznie Cholewa nie był jego rówieśnikiem, nie był też "jakimś tam cywilem". Był jego wychowawcą. Burknął więc tylko pod nosem coś w rodzaju: "A tak, o niczym..." I odrzucił patyk.
- Nagonił się chorąży z chłopakami... - zaczął Wiącek.
- Oni ze mną też. Jak żeście mnie wyciągnęli z tego śmierdzącego Opatowa, to łazić o własnych siłach nie mogłem...
- E - Bobo poczuł się rozbrojony - tak źle nie było. Zupełnie przyzwoicie pan się poruszał, panie chorąży.
- Wtedy jeszcze sierżant... A już myślałem, czy zakatrupią mnie od razu na miejscu, czy podczas przesłuchania, czy dopiero w Oświęcimiu przyjdzie kipnąć... Nie miałem wielkich nadziei, że rozbijecie to więzienie...
- Ja też - dodał Wiącek. - Dopiero teraz mogę się wam przyznać, że najwięcej kłopotu sprawiała mi walka z samym sobą o wiarę w powodzenie akcji... A takie przekonanie o powodzeniu w walce jest cholernie ważne.
- Ale szybko się pan wykurował, panie Cholewa.
Aluzja Zbigniewa Kabaty, Boba, była przejrzysta. Chodziło mu o okres, kiedy przebywał w konspiracyjnej podchorążówce, którą dla "Jędrusiów" zorganizowała Komenda Inspektoratu Armii Krajowej.
Było ich dziesięciu. Kurs rozpoczął się 15 grudnia. Wykłady odbywały się w kwaterze Twaroga w Lipowcu, ćwiczenia terenowe w okolicznych lasach. Podchorążówkę prowadził kapitan Kaktus, a pomagał mu chorąży Cholewa, któremu wiek nie pozwalał już brać udziału w bezpośrednich akcjach bojowych. Wywdzięczał się "Jędrusiom" za odbicie go z więzienia, przelewając na nich całą swoją wiedzę wojskową zdobytą w wieloletniej służbie.
Więzienie w Opatowie - pomyślał Bobo - od tego czasu musiało upłynąć nie kilkanaście miesięcy, ale chyba kilkanaście lat. Tyle się zdarzyło od czasu, kiedy asekurując Wiącka wpadł na korytarz więzienia. Choćby ta historia z Gaszyńskim...
To była niecodzienna sprawa. Bodaj z uwagi na scenerię, Gaszyński był gestapowcem z Sandomierza. Kumplem Reslera, Donata, Hospodara. Był jednym z tych, którzy zjawili się na terenie rozbitego więzienia, i jednym z tych, którzy wzięli udział w pogoni Niemców za
uciekinierami. Kara śmierci należała mu się już za tę samą wyprawę. Ale i bez niej kartoteka jego była wystarczająco zabazgrana. Na j litości wszy sąd znalazłby powody do wymierzenia nie jednej, ale dziesięciu kar głównych. Dwukrotne próby wykonywania wyroku spełzły na niczym. Dopiero...
W niedzielę, 24 października, na stadionie w Sandomierzu miał się odbyć mecz piłki nożnej pomiędzy wojskową drużyną a drużyną złożoną z przedstawicieli miejscowej policji i administracji. W reprezentacji tej ostatniej nie zabrakło Gaszyńskiego.
Rozkaz wykonania egzekucji otrzymał Bobo i Fala.
W jaki sposób? Tego nie wiedzieli. Trzeba było zdać się na improwizację, tę najprzydatniejszą metodę działań partyzanckich.
Przed bramą stadionu tłoczyli się ludzie. Fala trącił Bobo:
- Tłok, jak na zamówienie... - Zatrzymali się w cieniu drewnianego parkanu, zagubieni i ukryci w tym mrowiu ludzkim. - Nie ma lepszej kryjówki jak taki tłum.
Uliczny sprzedawca handlował lemoniadą, pestkami z dyni i ze słonecznika.
- Sztucznie barwiona. Na sacharynie - przeczytał Bobo na etykiecie na butelce.
- Napijesz się?
- A jak mnie trafią w brzuch?
- Głupiś, to lepsze jak lekarstwo, lepkie, że każdą dziurę sklei... - teraz Bobo humorkiem pokrył dręczący go niepokój.
Do meczu pozostało już niewiele minut, a wywiadowcy, który miał im wskazać trzeciego aktora dramatu, nie było widać.
- Żeby tylko nie nawalił?
- Tamten... - ostry, niespodziewany szept zza pleców. Obejrzeli się. Za nimi stał niepozorny chłopaczek. - Tamten, patrzcie...
Natarczywość głosu zniewoliła ich do odwrócenia głowy w przeciwległym kierunku. Krępy facet w nieprzemakalnym płaszczu mignął im w bramie stadionu. Nie zdążyli mu się dobrze przyjrzeć. Pamięć utrwaliła zaledwie zarys sylwetki.
- Ośle - natarli obydwaj na chłopaczka - przecież wiesz, że nie znamy Gaszyńskiego. Nie mogłeś lepiej pokazać! Co myślisz, że przez twoje gapiostwo wystrzelamy całą jedenastkę?!
Chłopaczek był nie speszony:
- Nie mogłem was wcześniej znaleźć. Zresztą, kto mi zaręczy, że jeślibym go wcześniej pokazał, to nie patrzylibyście w niego przez cały czas jak wół na małą pyrkę. Wtedy nawet kretyn by się zorientował, że dwaj nieznani cywile nie przyglądają się gestapowcowi wiedzeni li tylko cichą adoracją i głęboką miłością...
- Swoje nauki schowaj dla siebie. Jak go teraz rozróżnimy?
- Spokojna głowa. O to ja się martwię. Chodźcie.
Weszli za chłopaczkiem na stadion. Na niewielkiej, drewnianej trybunce roztarasowali się niemieccy notable. Reszta publiczności obsiadła przestrzeń wokół płyty boiska. Jedno, co było niepokojące, że na brudnej trawce, między gapiami Polakami, wielu było żołnierzy Wehrmachtu, którzy przyszli dopingować swoich kolegów.
- Trochę ich tu dużo - zwierzył się Fala chłopaczkowi.
- E, co myślisz, że w momencie zamachu rozsypią się natychmiast w tyralierę, jak na
ćwiczeniach, i ruszą was łapać. Tumult i zamieszanie zrobią nie gorsze niż najpodlejsi cywile.
- Aleś ty mądrala. Powiedz lepiej wreszcie, jak wskażesz nam Gaszyńskiego. Chyba nie wejdziesz na boisko, nie odwołasz go na bok i nie przedstawisz nam: "Panie Gaszyński, będzie mi bardzo miło, jeśli pan pozna się z tymi panami, którzy właśnie przyszli pana ukatrupić".
- Teraz ty jesteś mądry - odgryzł się chłopaczek.
Posadził ich w pobliżu bramki Wehrmachtu.
- Gaszyński jest przebojowiec. On lubi strzelać... gole. Najwięcej go będzie na tej stronie boiska. - Sam usiadł przed nimi. - Uważajcie tylko, kogo będę najgłośniej dopingował. Oczywiście po nazwisku. Chyba należy się facetowi trochę słów zachęty? No, nie?
Mecz się zaczął. Ani Fala, ani Bobo - mimo usilnych starań, by ukoić napięte nerwy - nie mogli skupić uwagi na przebiegu gry. Wrzaskliwy doping słyszeli jak przez grubą zasłonę z waty, padające bramki widzieli jak przez mgłę. Dla nich istniał na boisku jeden gracz: zaciekły przebojowiec Gaszyński. Ilekroć on dostał piłkę, chłopaczek donośnie skandował:
- Ga-szyn-ski, Ga-szyn-ski!...
Oni widzieli gracza i wówczas, kiedy nie miał piłki.
Strzelać teraz? - myślał gorączkowo Bobo. - Strzał bardzo niepewny, trzeba by długo celować, wokoło siedzi tylu Niemców, zobaczą broń w moim ręku... Więc jeśli nie teraz, to kiedy?...
Tak tłukąc się z myślami dotrwał aż do przerwy.
Szczęściem na małym stadioniku sandomierskim nie było szatni. Przerwę gracze spędzali na boisku otoczeni tłumem kibiców.
- Idziemy - Bobo podniósł się i pociągnął za sobą Falę. Szli przez zieloną murawę w stronę ich gracza. Nie odpowiedzieli na słowa chłopaczka dopraszającego się pochwały:
- No i jak? Dobrze pokazany?
Jakaś damulka podawała Gaszyńskiemu jabłko na otrzeźwienie. Bobo stanął obok i z determinacją zapytał bezczelnie:
- Może i mnie pani poczęstuje...
We wzroku odwracającego się gestapowca zobaczył bezbrzeżne zdumienie: W mojej obecności jakiś chłystek śmie się tak zachowywać?! Bobo uśmiechnął się przymilnie. Nagle zobaczył, że twarz Niemca zmienia się, powleka ją bladość, rysy ściąga grymas śmierci. Bobo nie słyszał strzałów, nie wiedział nawet, kiedy wyciągnął Visa. Dopiero kiedy Niemiec zachwiał się, poczuł w dłoni ciężar. Kątem oka zobaczył Falę szarpiącego się z Parabellum. Zręcznym ruchem ominął osuwające się ciało Niemca i pobiegł w stronę bramy boiska. W tłumie pierzchających kibiców torował mu drogę Fala. Jakiś Niemiec strzelał za nim. Wypadli na ulicę. Jeden płotek, drugi. Gdzieś w mieście, nie wiadomo po co, zaniósł się serią karabin maszynowy...
Ciąg dalszy akcji na więzienie w Opatowie? - pomyślał Bobo. - Chyba nie, chyba już sama akcja na więzienie była ciągiem dalszym... Czego, już Bobo nie precyzował.
W roku 1957 na cmentarzu w Sulisławicach stanął kamienny pomnik. Na środkowej, czarnej płycie wyryto nazwiska i pseudonimy poległych żołnierzy z oddziału "Jędrusiów". Do prostokątnej płyty, niczym dwa skrzydła, dotykają jasne płaszczyzny kamienne: na lewej znak Polski Walczącej, kotwica rosnąca w "P" i data 1939, na prawej orzeł i wyryty rok 1944. U podnóża centralnej płyty nieco wysunięty do przodu kamień z czterowierszem:
Opowiedzieliśmy o boju, który w swej skali był nieporównywalny do największych zmagań z Niemcami, znanych nam z podręczników historii
Opowiedzieliśmy nie bez kozery, bowiem w owych drobniutkich bojach, atomach historii wojny - patrząc z perspektywy czasu i ogromnych operacji - kryje się prawdziwa wielkość narodu, wielkość każdego człowieka.
Kamień, na którym utrwalono imiona poległych, nigdy nie będzie kamieniem milczenia.
***
Książka „Byłaś radością i dumą” to niezwykła pozycja, nie lada gratka dla miłośników historii, pięknie opisanej i poprzeplatanej piękną poezją.
Autorem jest człowiek wielkiego kalibru, niezwykle odważny i heroiczny partyzant oddziału „Jędrusie”, poeta, pisarz, wybitny naukowiec o międzynarodowym uznaniu – Zbigniew Kabata pseudonim Bobo
Prezentowaliśmy już wiersze Pana Zbigniewa, ale najwyższa pora wgłębić się w jego życiorys, aby na jego przykładzie ukazać wielkość tego człowieka czy samych „Jędrusiów”, drugiego oddziału partyzanckiego po oddziale sławnego „Hubala” , do czego posłuży niniejsza pozycja.
Z czego składa się ta książka? Z bogatego zbioru wierszy zarówno tych, powiedzielibyśmy osobistych, o własnych wojennych i życiowych doznaniach i emocjach, jak i tych podniosłych, patriotycznych i niezwykle ujmujących swoim przystępnym językiem. To również pamiętnik pisany po zakończeniu wojny, w którym dominują wspomnienia o oddziale i konkretnych ludziach, i zawsze ta charakterystyczna dla Zbigniewa Kabaty nostalgia i smutek za utraconym.
A wszystko przeplatane bardzo ciekawymi relacjami z akcji bojowych, w których brał udział Zbigniew Kabata ps. Bobo. Że był to człowiek niezwykle odważny i heroiczny dowiadujemy się z każdą przeczytaną stroną książki (zabicie niemieckiego szpicla na stadionie pełnym uzbrojonych Niemców jest motywem na dobry film akcji), przy czym był on niezwykle wrażliwym człowiekiem, cierpiącym z powodu śmierci swoich towarzyszy broni i przyjaciół.
Oczywiście nie tych „przyjaciół”, na których trafiamy dzisiaj. Tylko tych szczerze oddanych, prawdziwych, za których bylibyśmy gotowi oddać życie.
Niestety ten świat szlachetnych zasad i wartość pomału odchodzi wraz z tymi ludźmi. My postaramy się zatrzymać na moment czas, pochylając się nad tą książką. Naprawdę warto.