foto1
foto1
foto1
foto1
foto1



Ostatnia akcja żołnierzy 2 pp Leg. AK

Henryk Kuksz
 
O naszej akcji przeciwko Niemcom nigdy nie ukazała się żadna wzmianka oprócz mojej książki pt. „Jędrusiowa dola”. Bitwa ta miała miejsce k. Pawęzowa, przy szosie Jędrzejów-Włoszczowa w pobliżu miejscowości Oksy. Należy zaznaczyć, że akcję przeprowadzono 6 stycznia 1945 r., czyli na tydzień przed wkroczeniem na tamten teren Armii Czerwonej. Trzon naszego oddziału stanowili „Jędrusie”1), którzy pod dowództwem por. „Tarzana” – Zdzisława Fijałkowskiego, stanowili ochronę mjr. „Kruka – Antoniego Wiktorowskiego, przebywającego na melinie w Lipnie. „Jędrusie” to: Andrzej Fijałkowski „Tarzan 2”, Henryk Kuksz „Selim”, Tadeusz Robakiewicz „Grom” (z 6 kompanii). Dołączono też z 7 Komp. III Bat. plut. „Jaskółkę” – Henryka Kędzierskiego, „Jodłę” – Czesława Kasprzyckiego, „Wilgę” – Mirosława Ślimakowskiego oraz „Mewę” – Stanisława Chłopka. W akcji uczestniczyło również trzech miejscowych AK-owców: „Śmiały” – Stanisław Zuchowicz, „Myśliwy” – Leopold Bazylewicz oraz ich kolega NN. z Małogoszczy. Należy zaznaczyć, że wszyscy „Jędrusie” w poprzednich akcjach „Burzy” odnieśli już rany.
 
Zbiórkę uczestników do zorganizowania zasadzki ustalono na dzień 6 stycznia 1945 r., godzinę 4.00 rano, w gajówce p. Skowronka k. Węgleszewa. Na miejscu dowódca zapoznał nas z planem akcji, rozdzielił zadania, ustalił obsadę i stanowiska kmów przy szosie Jędrzejów-Włoszczowa. Wywiad obwodu AK podał, że rano szosą tą będzie przejeżdżał czarny citroen wiozący z frontu bardzo ważne dokumenty. Nam zlecono dokumenty te zdobyć. Na akcję tę byliśmy dość dobrze uzbrojeni. Mieliśmy 2 rkmy breny2), a każdy z nas oprócz swoich pistoletów otrzymał po 4 granaty obronne oraz pistolet maszynowy. Były to empi, bergmany, udety, steny, tompsony.
 
Jeszcze przed świtem zajęliśmy nasze stanowiska w młodniku. Obserwator ukryty za grubym drzewem w odległości ok. 300 m przed nami pilnie obserwował lornetką szosę od strony Jędrzejowa. Jego zadaniem było w chwili zauważenia nadjeżdżającego czarnego auta zdjąć czapkę i przejść przez szosę w naszą stronę. „Śmiałemu” pomogliśmy załadować wóz konny łupkami drzewa. Gdy zobaczy obserwatora na szosie, ma wyjechać wozem na drogę, aby ją zatarasować, natychmiast wyprząc konie i z nimi ukryć się w lesie.
 
Zanim słońce wzeszło zdążyliśmy już solidnie zmarznąć. Temperatura wynosiła
ok. 10 stopni mrozu. Dowódca pozwalał nam co 10 minut wybiec na zmianę w głąb lasu dla zapalenia skręta machorki.
 
W pewnej chwili przejechał kłusem tuż obok nas szwadron Własowców, ale dzięki temu, że byliśmy doskonale zamaskowani, nie zauważono nas. Oczywiście, dzięki dobremu uzbrojeniu moglibyśmy z łatwością zlikwidować większość z nich, jednak tak bardzo ważna akcja zostałaby spalona.
 
Wreszcie po kilku godzinach oczekiwania nasz obserwator przechodzi z gołą głową na naszą stronę szosy. Czarny „CITROEN” zatrzymał się przy tarasującej drogę furmance załadowanej drzewem. W tym momencie ze wszystkich naszych stanowisk posypały się serie pocisków. Po kilkunastu sekundach pada rozkaz: „Przerwać ogień”. Teraz moim zadaniem jest dobiec z pistoletem w ręku do samochodu i zabrać dokumenty. Wewnątrz auta widzę zakrwawionych i już martwych czterech Niemców. Spokojnie wsadzam za pas pistolet, który miałem zawieszony na szyi na sznurze spadochronowym i mając wolne obydwie ręce przeszukuję Niemców zabierając im dokumenty i pistolety. Mam jeszcze zabrać teczkę.
 
Nagle pada rozkaz: „Selim” padnij! I do lasu!”. Kątem oka widzę, że tuż za mną nadjeżdża samochód ciężarowy z żandarmerią polową1). Z platformy samochodu, obstawionej workami, padają po rowie i w las serie kilku karabinów maszynowych. Życie ratuje mi nasza furmanka z drzewem. Wskakuje za pień grubego dębu, zza którego strzela z empi Tadzio „Grom”. „Selimku”, ale masz szczęście!” – cieszy się mój przyjaciel. Żandarmi na krótko opanowują sytuację. Strzelają do nich jedynie nieliczni partyzanci ukryci za grubymi drzewami. Nasze pociski nie są w stanie zagrozić Niemcom ukrytym w ciężarówce za osłoną z worków. Rzucamy na ciężarówkę granat, wówczas ogień niemiecki słabnie. Nagle potworny huk targnął powietrzem, a po nim przeraźliwa cisza. To plutonowy „Jaskółka”, wiejskie chłopisko, dał radę wrzucić na ciężarówkę „Gamona”. To przesądziło walkę. Zginęli wszyscy żandarmi, 7 w skrzyni ciężarówki i 2 na szosie.
 
Nasze straty minimalne, tylko 2 lekko rannych – „Mewa” i „Myśliwy”. Na naszą gajówkę wracamy ubezpieczonym, partyzanckim szykiem, tzw. „gęsiego”. Jak się okazało, w gajówce czekał już na zdobyte dokumenty łącznik z jędrzejowskiego AK. Nasz dowódca przekazał mu teczkę oraz dokumenty zlikwidowanych Niemców.
 

Koncentracja partyzanckiego Korpusu

gen. Zygmunt Walter Janke
 
   W 10 tomie „Najnowszych Dziejów Polski“ ukazał się artykuł ppłk. dypl. Wojciecha Borzobohatego ps. „Wojan” zatytułowany „Okręg Armii Krajowej JODŁA”. Autor był szefem sztabu i zastępcą Komendanta Okręgu Kieleckiego AK, kryptonim „Jodła”. Jest więc najbardziej kompetentny do zabrania głosu. Postawił sobie zadanie omówić sprawy organizacyjne i działalność Okręgu w okresie od stycznia do końca sierpnia 1944 r., a więc w ciągu ośmiu miesięcy. Można powiedzieć, że na 36 stronach swojego artykułu o organizacji Okręgu powiedział dużo, o działalności niewiele. Osiągnięcia organizacyjne Okręgu, jednego z największych w AK, były imponujące. Biorąc pod uwagę tylko oddziały partyzanckie, d-ca Kedywu Radomsko-Kieleckiego, mjr Jan Piwnik ps. „Ponury”, dysponował w 1943 r. w 5 Inspektoratach 650 ludźmi, w zgrupowaniu własnym 350. Razem ok. 1000 ludzi dobrze uzbrojonych, zaprawionych do walki. Związki liczne i wartościowe.
 
    Artykuł, zgodnie z zapowiedzią, ukazuje przygotowawczą pracę sztabu, jej formy, ostateczną regulację i podporządkowujące działania podwładnych w formie rozkazów operacyjnych, których reprodukcje są zamieszczone w artykule. Powiększa to jego dokumentalną wartość. Dla zwykłego czytelnika najbardziej interesującą częścią artykułu jest niewątpliwie sprawa pomocy walczącej Warszawie, jaka spadła na Okręg „Jodła”, leżący najbliżej i jeden z najsilniejszych Okręgów AK. Sprawie tej autor poświęcił 9 stron tekstu. Stwierdzam podstawowy mankament: szkoda, że choć w paru słowach nie ma omówionej sytuacji npla – i to w momencie, gdy dokonywała się koncentracja sił Okręgu Kieleckiego AK. Można sądzić, że sztab Okręgu posiadał wówczas te informacje, o czym nie wątpię. Dopiero na tle ilościowo i jakościowo uchwyconych i rozmieszczonych w terenie sił npla można ocenić możliwości partyzanckiego zgrupowania Okręgu Kieleckiego AK. Podkreślam: partyzanckiego, gdyż wszystkie bojowe terminy używane w artykule – od batalionu w górę – mają sens umowny. Nie są adekwatne z tym, co się rozumie pod nazwą batalionu, pułku, dywizji… Batalion nie posiada ciężkiej broni, moździerzy, środków ppanc., a posiada mało ckm. Pułk nie ma artylerii. Dywizja – z ograniczonymi oddziałami żołnierzy, bez artylerii lekkiej, ciężkiej i broni ppanc. Wszystkie oddziały nie miały zapewnionego zaopatrzenia w amunicję i służby sanitarne. To było tylko 5000 dzielnych ludzi, z których trzecia część była zaprawiona w walkach partyzanckich, z lekką bronią
i niewielkim zapasem amunicji. Co mogli osiągnąć? Dużo, jeżeli zdołaliby zaskoczyć nieprzyjaciela, jeśli walczyliby w dogodnych warunkach terenowych, jeśli walki trwałyby krótko. Do długiej walki byli niezdolni – rozstrzyga o tym zaopatrzenie w amunicję.
 
   Z powyższych względów słuszna była tendencja do utrzymania o tym tajemnicy oraz zarządzenie unikania walki. Oczywiście, są sytuacje, kiedy walczyć mimo wszystko trzeba, kiedy oddział własny jest do tego zmuszony. Decyduje jednak hierarchia ważności zadania.
 
Mówię o tym, ze względu na najbardziej udany fragment z okresu marszu do rejonu koncentracji – o boju pod Antoniowem. Dla ilustracji przytoczę przykład z pierwszej wojny światowej. W czasie bitwy pod Łodzią i marszu VI korpusu gen. Schefesa niemiecki wywiad doniósł, że Kwatera Główna wojsk rosyjskich w Skierniewicach ma słabą osłonę. Wysłano wówczas niemiecki dywizjon kawalerii, aby rozbił rosyjską Główną Kwaterę i wziął do niewoli W. Ks. Mikołaja. Dowódca dywizji miał okazję zdobyć po drodze rosyjski pociąg pancerny. Wdał się w walkę, pociągu nie zdobył, zaalarmował npla i nie wykonał zadania. To jest ilustracja dla hierarchii celów. W tym przypadku alternatywą było uderzenie na Warszawę lub lokalny sukces. Oczywiście, jeśli bój pod Antoniowem nie był wymuszony koniecznością.
 
Przyglądając się koncentracji sił partyzanckich Okręgu Kieleckiego AK w lasach suchedniowskich rzuca się w oczy duża różnica między zgrupowaniem 2 Dywizji Piechoty AK i 7 Dywizji Piechoty AK. Dowódca tego ostatniego zgrupowania, wyznaczony na tę funkcję niemal w przeddzień marszów koncentracyjnych, właściwie nie dowodzi swoimi batalionami. Organizacja marszu tego zgrupowania nasuwa duże wątpliwości, czy nie można ją było przeprowadzić inaczej, wprowadzić jednostki z marszu do rejonu koncentracyjnego. Zwłaszcza, że dwa zgrupowania 7 DP dysponowały siecią radiową.
W sumie widać, że wszystkie jednostki dokonują dużych wysiłków marszowych.
 
Oddziały musiały być dobrze zmęczone, gdy zaległy w lasach Przysuchy wyznaczonych jako rejon koncentracji. W pobliżu, w lasach opoczyńskich znajduje się 25 pp AK z Okręgu Łódzkiego. 22 sierpnia koncentracja jest zakończona. Zebrało się 5100 żołnierzy w Korpusie Kieleckim, 1200 ludzi w 25 pp AK, co razem stanowiło ponad 6000 partyzantów. Czy to dużo? Jak na partyzanckie zgrupowanie, bardzo dużo.
 
Co można tymi siłami osiągnąć? Na pewno nie nadawały się one do łamania pozycji umocnionej, ani to walk z siłami regularnymi na otwartym polu. Spotkanie z bronią pancerną bez środków obrony ppanc. groziło w otwartym polu jatką. A jak wyglądał teren, na którym przyszłoby iść na Warszawę? Na bezpośrednim przedpolu rz. Pilica, której płn. brzeg od Nowego Miasta do Białobrzegów był umocniony i najeżony zasiekami z drutu kolczastego. W umocnieniach tych znajdowały się niemieckie załogi bezpieczeństwa.
 
W trójkącie Jeziorna-Piaseczno-Wilanów – silne zgrupowania npla. Na płn. od rz. Pilicy, aż do rejonu Nadarzyn, około 50 km prawie bezleśnego terenu.
 
Dnia 23 sierpnia odbyła się odprawa dowódców w gajówce „Promień” w lasach Przysuchy. Co robić? Załóżmy, że uda się w nocy sforsować rz. Pilicę, wybić dziurę w niemieckich umocnieniach. Ale 6000 ludzi, to nie kompania partyzancka, nie może iść bezdrożem. Sama przeprawa zabierze całą noc. Trzeba będzie czekać do następnej nocy, aby ruszyć na północ. Niemcy będą mieli dość czasu, aby się przygotować. Główny więc atut, zaskoczenie, odpada. Wręcz przeciwnie, można samemu oczekiwać niespodzianek w formie ataku lotniczego, ostrzału artyleryjskiego, natarcia broni pancernej – przy bezsilności własnej obrony wobec tych środków walki.
 
     Na naradzie zapadła decyzja wstrzymania marszu i zwrócenia się w tej sprawie do gen „Bora”. Ciężar decyzji został przerzucony na barki Komendanta Głównego. Jest w Warszawie, niech oceni i zdecyduje, czy 6000 partyzantów ma wyjść z leśnych kryjówek i zaryzykować marsz przez otwarte pola, gdzie są prawie bezbronni wobec technicznie wyposażonego npla, czy z marszu zrezygnować. Tutaj występuje inny, charakterystyczny moment: Komendant Główny musi dać odpowiedź do 25 sierpnia. Sytuacja szczególna – jakby ultimatum. Jeśli odpowiedzi nie będzie, nie nadejdzie wyraźny rozkaz: „Maszerować” – koncentracja zostanie rozwiązana. Odpowiedzi w żądanym terminie nie było. Akceptacja pełnomocnika dowództwa nadchodzi dopiero następnego dnia.
Trzeba ocenić tragizm tej sytuacji i związanych z tym zawiedzionych nadziei. Oczywiście, duże zgrupowanie partyzanckie nie mogło długo biernie zwlekać na decyzję gen. „Bora”. Było to na pewno niebezpieczne. Ale czy nie mogło ono nic zrobić dla odciążenia walczącej Warszawy? To jest pytanie, w odpowiedzi na które nasuwa się wiele możliwości. Ale pierwsi na ten temat powinni zabrać głos ci, którzy podejmowali wówczas decyzje.
 
   W artykule ppłk. Borzobohatego jest trochę usterek. Widać, że miał kłopoty ze zgrupowaniem 7 DP AK. Naświetlił ich stronę organizacyjną, natomiast nie podał danych o uzbrojeniu oddziałów, co ułatwiłoby ocenę ich przydatności bojowej.
 
Źródło: zeszytykombatanckie.pl

Z patrolem przez płynny front

Przeżyciem z pierwszego okresu „Burzy”, które na zawsze zapamiętałem, jest dla mnie zwiad, jaki 8 sierpnia 1944 r. przeprowadziłem ze swoją drużyną poprzez płynną jeszcze linię frontu niemiecko-radzieckiego w rejonie Jeleniowskiego pasma Gór Świętokrzyskich. Chodziło o rozpoznanie możliwości przejścia oddziałów akowskich z terenów opanowanych przez wojska radzieckie – na stronę niemiecką. Celem naszym było podjęcie samodzielnej walki z Niemcami i marsz na pomoc świeżo wybuchłemu Powstaniu Warszawskiemu.
 
Na początku sierpnia Świętokrzyskie Zgrupowanie Partyzanckie AK pod dowództwem por./mjr. „Nurta” – Eugeniusza Giedymin Kaszyńskiego (jeszcze nie I batalion 2 pp Leg. AK) znalazło się we wsi Wszachów, w pow. opatowskim. Był to czas po utworzeniu przez wojska radzieckie przyczółka baranowsko-sandomierskiego i rozkazie mobilizacyjnym oddziałów akowskich do Akcji „Burza”. We wsi zastaliśmy baterie radzieckiej lekkiej artylerii polowej, okopane zaraz za linią domów w kierunku na północ, czyli na Pasmo Jeleniowskie Gór Świętokrzyskich. Zarządzono ostre pogotowie, nierozstawanie się z bronią osobistą oraz szczególną ostrożność w kontaktach z bojcami. O ile pamiętam, to incydentów nie było. Były natomiast rozmowy „przy kwaterce” – takie żołnierskie, ludzi z frontu. Wiedzieliśmy, że nasze dowództwo prowadzi rozmowy z jakimiś delegatami Frontu Radzieckiego, że podobno żądają od nas zaatakowania i zdobycia Ostrowca Świętokrzyskiego, oraz wcielenia naszych żołnierzy do armii Berlinga, a oficerów – wysłania „na przeszkolenie”.
 
Drugiego czy też trzeciego dnia zostałem wezwany do Komendanta „Nurta”. Po zameldowaniu się na jego kwaterze (gdzie było kilku oficerów radzieckich prowadzących rozmowy z naszymi oficerami: zastępcą Komendanta „Nurta” – por. „Mariańskim”, Stanisławem Pałacem, adiutantem „Leszkiem” Leszkiem Popielem i moim bezpośrednim dowódcą „Szortem” Tomaszem Wagą), Komendant „Nurt” wyprowadził mnie na drogę i spacerując ze mną przekazał mi rozkaz i instrukcje.
 
 
Powiedział, że rozmowy stają się coraz ostrzejsze, że czeka na decyzję dowódcy dywizji płk. „Lina” (Antoniego Żółkiewskiego). Moim zadaniem będzie rozpoznanie, jak daleko są rozmieszczone jednostki radzieckie na naszym odcinku, przejście na północną stronę Pasma Jeleniowskiego i rozpoznanie tamtego terenu. Powiedział, że bardzo liczy na mnie. Pamiętam, jak waliło mi serce z radości na takie wyróżnienie. Byłem dumny (dziś to tak mogę nazwać) z treści i formy przekazanego zadania.
 
Mam rozpoznać drogę przez Przełęcz Witosławską. Dowódca zwiadu konnego przydzieli mi dwóch łączników, przez których mam przesłać meldunek. Moja drużyna będzie dozbrojona przez dodanie moim żołnierzom kilkunastu granatów ręcznych i 6 gamonów (granatów przeciwczołgowych). Był bardzo zatroskany, prosił o ostrożność i zachowanie tajemnicy. Wieczorem otrzymałem hasło. Ubezpieczenia radzieckie mam informować, że wychodzę z drużyną po zaopatrzenie do pobliskich wsi. Żołnierze mają zabrać cały ekwipunek. Do Wszachowa już nie wrócimy, mamy czekać na oddział w Rostylicach. Meldunek prześlemy przez konnych łączników.
Wyszedłem z drużyną o świcie. Jeden plus dziesięciu, połowa z półtorarocznym stażem partyzanckim. Uzbrojenie: 3 erkaemy, 2 empi, 1 pepesza, 5 kb, 7 gamonów, 12 granatów ręcznych, 15 magazynków do erkaemów i po 100 sztuk amunicji do kb. Radzieckie placówki przepuściły nas na hasło (nie pamiętam już – jakie). Konni łącznicy jechali
z nami rzekomo po furaż dla koni.
Szliśmy przez Nieskurzów Nowy i Stary aż do lasu, marszem ubezpieczonym. Kilkakrotnie kryliśmy się przed niemieckimi samolotami, latającymi bardzo nisko. Z łącznikami konnymi umówiłem się przy wsi Nieskurzów Podlesie, przy drodze na przełęcz. Weszliśmy już razem do lasu.
 
Z patrolem przez płynny front    Krótki odpoczynek: wolno palić! Po kilkunastu minutach marszu pod górę, już na samej przełęczy, natykamy się – nos w nos – na grupę pięciu-sześciu żołnierzy radzieckich minujących drogę. Byli tak zaskoczeni naszym cichym podejściem, iż nie ukrywali radości, że to Polskie Wojsko, a nie Niemcy. Dotykali naszych orzełków na furażerkach. Z radością pokazywali, gdzie już wkopali miny przeciwczołgowe i gdzie je jeszcze założą. Palimy papierosy, a ja dyskretnie robię szkic. Otrzymujemy od minerów kilka granatów.
 
Około godziny jedenastej zeszliśmy z przełęczy na stroną północną Góry Witosławskiej. Z lizjery lasu penetrujemy przez lornetki rozległy teren, aż hen pod Waśniów. Na trakcie Opatów-Nowa Słupia nie ma ruchu. Cisza. Odpoczywamy, poprawiamy oporządzenie.
Ludzie z Witosławic wiążą w polu snopki i ustawiają w kopy. Dochodzą nas śmiechy i przyśpiewki. Ruszyliśmy w ich stronę: będzie kogo pytać. Dostrzegli nas i efekt – wbrew naszym oczekiwaniom, że będą się cieszyć – zaskakujący. Uciekają i chowają się między ustawione już kopy. Trudno! Walimy wprost do najbliższego dworu w Nagorzycach, przy samym trakcie Opatów-Nowa Słupia. Konni pozostają w kępie drzew. Dzielę drużynę na pół i obchodzimy zabudowania z lewej i prawej strony. Schodzimy się przy samym dworze. Ani żywego ducha, ani znaku życia. Wszystko pootwierane. Jesteśmy w przydomowym ogrodzie z lekkim pochyleniem ku traktowi. Naradzamy się, jak zdobyć informacje, gdy nie ma ludzi. Nagle słyszymy ciężki warkot motorów. Padamy na ziemię między krzewy agrestu, porzeczek i drzew owocowych. Przeżywamy chwile autentycznej grozy. Przed nami zza zakrętu wyłaniają się dwa czołgi – tygrysy. Jadą w stronę Słupi. Przewala się to piętrowe żelastwo z hukiem motorów, a my leżymy wtuleni w matkę ziemię. Widocznie Opatrzność nad nami czuwała, że nas nie dostrzegli z odległości 50-60 metrów. Do dziś jeszcze mam w oczach te ogromne cielska i przerażające długie, wysunięte w przód lufy. Goliaty i Dawidy, albo lepiej – Dawidki. Ciągle to jeszcze przeżywam.
Był jeszcze i trzeci Tygrys, stojący w odległości około stu metrów od dworu w stronę Opatowa – być może, z jakimś uszkodzeniem, bo majstrowało przy nim paru ludzi. Wycofaliśmy się chyłkiem z ogrodu w stronę rzeczki obrośniętej olszynami, płynącej wądołem zasłaniającym nas przed oczami Niemców z załogi Tygrysa. Wykorzystując te osłony doszliśmy do niedalekich Rostylic, wsi przyleśnej. Tu znajdujemy dopiero znakomitych informatorów, żołnierzy miejscowej placówki AK. Meldunek zawierający niezbędną informację o ruchach nieprzyjaciela wraz ze szkicem o minach powieźli konni łącznicy do Wszachowa, do komendanta „Nurta”. Jednym z nich był pchor. „Wiktor” (Jerzy Lubowicki z Jeleniowa, znający dobrze te strony) ze zwiadu konnego pchor. „Bogorii” (Stanisław Skotnicki). Zgodnie z rozkazem zostaliśmy w Rostylicach.
W nocy z 8 na 9 sierpnia, rozpoznaną drogą przez Przełęcz Witosławską przewaliło się całe Zgrupowanie „Nurta”, a za nim różne oddziały mobilizowanego 2 pp Legionów AK oraz dowództwo 2 Dywizji. Moje Zgrupowanie stanęło we wsiach Skoszyn i Kunin, dokąd i my wkrótce dołączyliśmy.
 
„I to by było tyle” – jak mawia profesor Stanisławski.
ppor cz.w. Zdzisław Rachtan, ps. „Halny”,
 
Źródło: zeszytykombatanckie Zeszyt 32

Śmierć "Jędrusia"

Zgodnie z rozkazem Szefa w dniu 9 stycznia grupa opuściła "Wygwizdów", udając się przez Konary, Klimontów, Nawodzice, Bukowa i Osiek do Trzcianki. W Bukowej mieliśmy krótki postój, a po spożyciu posiłku ruszyliśmy dalej. Jeszcze na szosie osieckiej otulił nas mrok wczesnego wieczoru. Zbliżając się do naszych kwater w Dolnej Trzciance, " zeszliśmy z wozów, idąc dalej przed nimi gęsiego. W bramie znanych nam dobrze zabudowań Wiącków stał Józek, zastępca Szefa Władka, jakoś dziwnie smutny, że spuszczona na piersi głowa.

- Co jest? Co się stało?

Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, wskazał wpierw na śniegiem pokryty pagórek za zabudowaniami.

-Tam... Tam, Władek... Nie żyje!... - krztusił się i łkał zarazem.

Pobiegliśmy wszyscy we wskazanym kierunku. W połowie drogi, miedzy zabudowaniami a grzbietem wzgórza, na bielejącym śniegu czerniała jakaś plama - tam leżał człowiek. Padliśmy obok na kolana. Przez wiele minut płakaliśmy jak dzieci.

W chwilę później dowiedzieliśmy się, że w pobliżu na tym samym wzgórzu leża zabici "Antek" - Antoni Toś i "Polikier" - Marian Gorycki, obaj członkowie naszego oddziału z placówki w Koprzywnicy. I ich dosięgły serie żandarmskich "Bergmanów". Sprawcy zabójstwa, żandarmi z posterunku w Rytwianach, wraz z członkiem gestapo w Tarnowie, Andrzejem Reslerem, zamieszkałym w Sielcu kolo Staszowa, dokonali tego dzieła, po uzyskaniu informacji o miejscu pobytu "Jędrusia" od sterroryzowanego mieszkańca wsi Tursko Wielkie- Wołoszyna.

Przy zwłokach Szefa znaleźliśmy strzępy porwanych dokumentów, co wskazywało, że wpierw został ranny. W kieszeni ubrania znajdował się strzaskany kula zegarek wraz ze spłaszczonym pociskiem, a w portfelu metalowy ryngraf. Wynikało stad, że Niemcy nie-przeprowadzili nawet rewizji przy zabitym, lecz poleciwszy pilnować zwłoki chłopcom z Trzcianki, sami szybko opuścili niebezpieczny dla nich teren.

Na razie nie było czasu analizować wydarzeń i dopytywać się o ich szczegóły. Zachodziła konieczność szybkiej ewakuacji rodziny i mienia Wiącków, a także natychmiastowego zabrania i chociaż tymczasowego przechowania w bezpiecznym przed Niemcami miejscu zwłok Szefa i kolegów. Na wymoszczonej sianem bryczce ułożyliśmy ciała poległych. Przed opuszczeniem tego wzgórza oddaliśmy kilka długich serii z naszych erkaemów, ostatni salut Szefowi u progu "Betlejem Jędrusiów". Ruszyliśmy w kierunku szosy. Jeszcze przed Osiekiem usłyszeliśmy od ubezpieczenia przedniego ostrzeżenie, że zbliżają się w naszą stronę liczne, nierozpoznane wozy. Wstrzymaliśmy konwój furmanek, zajmując natychmiast stanowiska ogniowe w wygrzebanych w śniegu głębokich wnękach w rowach po obu stronach szosy. Nasze ubezpieczenie za trzymało pierwszy nieznany wóz i uzyskało informacje, że są to przymusowe podwody z Połańca konwojowane przez granatową policję. Wiadomość ta natychmiast przebiegała wzdłuż naszych pozycji. Świeży ból i rozpacz tak bardzo graniczyły z uczuciem zemsty, że teraz na wieść o znajdujących się przed nami granatowych policjantach gotowi byliśmy na każdy nierozsądny nawet krok.

Na szczęście i policjanci zorientowali się że maja przed sobą partyzantów, a któryś z nich widocznie na wszelki wypadek, począł wołać z daleka Stacha Więcka po nazwisku. Stach faktycznie poznał go, puściliśmy wiec cały ten konwój obok siebie w spokoju.

Ruszyliśmy dalej a minąwszy Osiek skręciliśmy do Suchowoli, by złożyć tam zwłoki u Władka Lipca. W ciągu następnych dni zamówiliśmy trumny u stolarzy w Koprzywnicy oraz naradzaliśmy się, gdzie wybrać miejsce wiecznego spoczynku. Projekty były rożne. Mówiliśmy o wzgórzu pod Osiekiem, a także o tymczasowym złożeniu trumny ze zwłokami Szefa w jednym z grobowców na cmentarzu w Koprzywnicy. Ten zamiar wiązał się z planem przeniesienia po wojnie zwłok Szefa Władka na cmentarz wojskowy do Tarnobrzega. Ostatecznie postanowiliśmy pochować zarówno Szefa, jak i "Antka" oraz "Polikiera" na cmentarzu w Sulisławicach, w powiecie Sandomierz.

Nocą 11 stycznia 1943 roku żegnaliśmy ich, prezentując przed nimi nasze karabiny. Nad otwartą mogiłą przemawiał Franek Stala („Kuwaka"), jeden z bliskich towarzyszy broni Szefa Władka, stary "Odweciarz" i uczestnik pierwszych akcji dywersyjnych "Jędrusia".

Z zalanego poświata księżycowa nieba spadały gdzieś gwiazdy wróżące może któremuś z nas spełnienie jego najskrytszych marzeń. Na naszych ogorzałych od wiatru i nie pogody, od śnieżyc i mrozu policzkach błyszczały teraz niecodzienne, żołnierskie łzy, odbijające odblask spadających gwiazd. Ktoś za nami łka głośniej, ktoś' składa u trumien wieńce świerkowe z biało-czerwonymi szarfami i wreszcie wśród nocnej głuszy tryskają w niebo salwy naszych karabinów, a od sulisławskich pagórków echo odbija silna detonację granatów, niosąc ją hen, gdzieś po bazowskie i gieraszowickie wzgórza, po całej okolicy. I gdy już stojąc z bronią "na prezentuj", oddawaliśmy ostatni salut swemu Szefowi - wydawało się nam, że strzeliste wieże kościoła przykrywają swym cieniem świeżą mogiłę, tuląc ją wśród mroźnej nocy dowietrznego snu. Tu, u stóp tych wież, ostajesz Szefie, na wieczną warte. śpij spokojnie, niech się Polska przyśni Tobie.
 
Tekst pochodzi z książki Eugeniusza Dąbrowskiego "Szlakiem Jędrusiów".

O Zdzichu i Wandzie ...

Wanda Szcześniak - "Wanda”, ur. się 23.08.1927 r. w USA, w Detroit , dokąd rodzice (Władysław i Zofia z domu Kozłowska) wyemigrowali w poszukiwaniu pracy. Po powrocie do kraju uczęszczała do szkoły w Sulisławicach, gdzie wstąpiła do harcerstwa. W 1939 r. zdała egzamin do gimnazjum w Sandomierzu. Rozpoczęcie nauki uniemożliwił jej wybuch wojny. Uczęszczała na tajne komplety organizowane na terenie Sulisławic przez konspiracyjne władze oświatowe. Ojciec Wandy był jednym z pierwszych współpracowników Władysława Jasińskiego - "Jędrusia”, a jego dom często zamieniał się w partyzancką kwaterę. W 1941 r. Wanda poznała Zdzisława de Ville - "Zdzicha”. Między nimi nawiązała się nić sympatii. Od tej pory łączyła ich także wspólna walka o niepodległość Ojczyzny. Mimo, że Wanda była jeszcze bardzo młoda, włączyła się w nurt podziemnej działalności. Była łączniczką "Jędrusiów”, kolportowała "Odwet”, przenosiła meldunki, pomagała organizować kwatery, przeprowadzała przybywających w te strony konspiratorów. Zginęła 23 sierpn943 ., w Sulisławicach, w dzień swoich szesnastych urodzin. Spoczywa na cmentarzu w Sulisławicach, we wspólnej mogile z "Jędrusiem”, "Zdzichem”, "Simkiem” i innymi kolegami z Oddziału.



Zdzisław de Ville - "Zdzich”, ur. się 12.03.1921 r. w Tarnobrzegu. Jego matka - Ludwika - była nauczycielką, ojciec - Adam - urzędnikiem państwowym. Miał 10 lat, gdy został przyjęty do gromady zuchowej. W 1934 roku rozpoczął naukę w Gimnazjum im. Hetmana J. Tarnowskiego w Tarnobrzegu. Należał do I zastępu "Patałachów” w II Drużynie wodnej im. Mariusza Zaruskiego. Podczas kampanii wrześniowej, jak wielu jego kolegów, wszedł w szeregi Harcerskiej Służby Pomocniczej, a następnie wyruszył na wojenną tułaczkę. Po klęsce wrześniowej powrócił do Tarnobrzega i natychmiast włączył się w nurt konspiracji. Razem z innymi harcerzami gromadził broń z wrześniowych pobojowisk, później kolportował tajną gazetkę "Odwet”. Kiedy wstąpił w szeregi partyzanckiego Oddziału "Jędrusie”, brał udział we wszystkich organizowanych przez "Jędrusia” akcjach. Władysław Jasiński - "Jędruś” cenił go niezwykle i traktował jako jednego z najbliższych współpracowników. Po akcji na więzienie w Mielcu gestapo aresztowało jego matkę. Do 1944 r. przebywała ona w obozie koncentracyjnym w Pustkowie. Zginął 23 sierpnia 1943 r. w Sulisławicach, razem z Wandą. Spoczywa na sulisławskim cmentarzu parafialnym, w zbiorowej mogile "Jędrusiów”.

W tamtym ogrodzie, pod jabłonią, spotkali się po raz ostatni. Wieczór nadciągał sierpniowy i swój zielony koncert rozpoczęły już świerszcze. U wejścia do pobliskiego wąwozu czerwienią korali płonęła jarzębina. Wanda miała szesnaście lat, Zdzich był od niej o całe sześć lat starszy.

Poznali się w 1941, w tym samym roku, kiedy wiosną wyruszył w pole Oddział "Jędrusiów”. On, tarnobrzeski harcerz, w czasie wrześniowych dni bronił naszego miasta razem z porucznikiem Sarną. Na nic zdała się prośba matki: "Zdzichu, nie idź... Przecież możesz zginąć...” Prosiła i ocierała łzy, bo wiedziała dobrze, że żadna siła go nie powstrzyma. "Mamo - powiedział wtedy, w tamten wrześniowy wieczór - jeżeli muszę zginąć, to dlatego, żeby inni mogli żyć...” I poszedł. Wrócił na dach "Ubezpieczalni”, gdzie obsługiwał przeciwlotniczy karabin maszynowy. A potem... Potem poszedł do "Odwetu”. Stamtąd była już prosta droga do Oddziału "Jędrusiów”. Wanda, tuż przed wojną, zdała egzamin do gimnazjum. Nie było jej jednak dane zasiąść w szkolnod pierwszych dni okupacji cała jej rodzina zaangażowała się w konspiracyjną działalność. Ona stała się wkrótce łączniczką "Jędrusiów”. Spotkali się gdzieś na leśnej ścieżce i już na zawsze pozostali razem. I może właśnie wtedy, w tamtym ogrodzie u Kozłowskich, pod jabłonią, snuli plany na przyszłość...

Poprzedniego dnia Zdzich prowadził grupę szturmową. Chcieli odbić kolegę z Oddziału, Zbyszka Różyckiego - "Simka”, uwięzionego przez Niemców na posterunku w Łoniowie. Akcja, owszem, udała się, posterunek został rozbity, ale "Simka” wynieśli stamtąd martwego, z potrzaskaną głową... Wtedy, w ogrodzie, pod jabłonią, może Zdzich opowiadał Wandzie o tamtej akcji. I może głos mu uwiązł w gardle, kiedy chciał jej powiedzieć, że "Simka” już nie ma... Przed domem, na ławeczce siedziała "Księżna” (Bolesława Kozłowska). Czuwała. W każdej chwili mogli pojawić się Niemcy. Nie zapomnieli przecież wczorajszego ataku na posterunek w Łoniowie. "Księżna” czuwała, bo lada chwila miała pojawić się tutaj grupa konspiratorów z innego terenu. Na nich czekali Wanda i Zdzich. Koledzy z Oddziału stacjonowali w lesie koło Królewic. Wysłani na patrol Zbyszek "Warszawiak” i "Bobo”, ostrzegli Zdzicha, bo zauważyli, że Niemcy kręcą się wokół Sulisławic. Nie przestraszył się, został z Wandą w ogrodzie. Niemcy nie mieli zwyczaju pojawiać się na tym terenie po godzinie szesnastej. Tym razem było inaczej. Znalazł się ktoś "uczynny”, kto poinformował, że partyzanci, którzy atakowali posterunek w Łoniowie, zatrzymali się w Sulisławicach, w domu Marcina Kozłowskiego. Przyjechali natychmiast, dwoma samochodami. Podeszli cicho i niespodziewanie otoczyli wieś i dom Kozłowskich. Było ich około sześćdziesięciu. Pierwsza seria dosięgła "Księżną” na ławeczce przed domem. Upadła, rozłożywszy bezradnie ręce. Krwawiła. Wanda i Zdzich biegli już w stronę pobliskiego wąwozu. Biegli przez ogród pośród gałęzi uginających się od ciężaru dojrzewających jabłek. Biegli przez pole, gdzie tak niedawno zżęto zboże i gdzie ziemia pachniała jeszcze dojrzałością kłosów. Biegli przez łąkę... Strzelali Niemcy, strzelał Zdzich. Bronił się do ostatniego naboju, do ostatniego tchu. Wąwóz był już niedaleko. Wtem Wanda upadła. Nie mogła już biec. Wiedziała, czuła, że to już koniec, że nic nie zdoła jej uratować. Gdyby dobiegli do tamtego wąwozu... Gdyby dobiegli... Zdzich zawrócił. Ramieniem podtrzymywał Wandę, osłaniał ją od kul i nie rezygnował. Wąwóz był przecież tuż, tuż, a za nim coraz gęściejsze krzewy i drzewa, a dalej - las, który mógłby ich ocalić. I kiedy właśnie dosięgnęli już prawie wąwozu, padły kolejne celne strzały. Osunęli się na ziemię objęci ramionami, przytuleni do siebie jak dzieci. Żandarmi jak wściekli rzucili się na ciało Zdzicha. Butami miażdżyli mu twarz i żebra. Zerwali krzyż harcerski z jego piersi. Łamali mu palce, by zedrzeć stalowy, partyzancki pierścień, który - jak wszyscy "Jędrusie” - nosił od chwili wstąpienia do Oddziału. Pierścienia nie dało się jednak zdjąć...

"Polowanie” zostało zakończone. W ostatniej chwili, kiedy opuszczali już podwórko, zauważyli, że "Księżna”, leżąca dotąd bezwładnie, poruszyła się. Żyła. Była tylko ciężko ranna. Z wściekłością posłali jej serię. Mózg roztrzaskał się na ścianie domu. Po "Księżnej” został tylko lok poplamiony krwią, przylepiony do framugi okna... Mieszkańcy Sulisławic otrzymali rozkaz zakopania zastrzelonych "bandytów”. Wandę nieśli na rękach przez wieś. Zabrał ją do domu ojciec. Zdzich został na skraju wąwozu. Przysypali go piaskiem w miejscu, gdzie zginął. Wiedzieli przecież dobrze, że koledzy nie taki wyprawią mu pogrzeb. "Jędrusie” przyszli nocą. Tragiczną wieść o śmierci Zdzicha i Wandy przekazał im "Chebons”. Przez łzy śpiewali nad grobem ułożoną naprędce przez "Boba” pieśń:

Nie wiemy, kto modły za tobą posyła
- matka, czy ojciec, czy brat...
Żadna już ciebie nie wróci nam siła,
a na mogile uwiądł kwiat.
Szczęściem twe oczy jaśniały,
słońcem się złocił cały świat,
maki na polach szumiących kraśniały,
gdy śmierć ci zadał pruski kat.
Smutkiem się serca kolegów wzruszyły,
mak kraśniał wciąż jak twoja krew...
Dziś wierny druhu u twojej mogiły
ku twej pamięci płynie śpiew.

Pochowali Zdzicha na sulisławskiej ziemi. Było ich odtąd o jednego mniej Nie chcieli wierzyć, że nigdy już nie wyruszy z nimi na akcję, że nie usiądzie przy ognisku, że nie zaśpiewa pieśni... Nie wierzyli, że nigdy nie zobaczą już Wandy. "Bobo” - poeta "Jędrusiów” - serdeczny przyjaciel Zdzicha, zdjął z jego palca partyzancki stalowy pierścień i włożył na swój serdeczny palec. Były to swoiste zaślubiny z przyjacielem... Obaj przecież snuli marzenia o morzach i oceanach, o dalekich podróżach... Zwierzali się sobie z najskrytszych tajemnic... Odeszli Zdzich i Wanda. Na skraju tamtego lasu, gdzie płonąca koralami jarzębina, ostatni raz popatrzyli na siebie. "Nie zdobił ich mundur, nie chwalił ich sztab...”

Odeszli, odfrunęli razem na niebieskie polany. I tylko jarzębina co roku krwawi...


Dorota Kozioł

Werbel

"1943. 3 czerwiec. Oddział "Jędrusiów"
stoczył walkę z hitlerowcami
przeprowadzającymi pacyfikację wsi Strużki."
Hildebrandt (1970, str.525)"

Ludzie, zdarzenia, krajobrazy, przefiltrowane przez dystans ponad jednej trzeciej wieku, stają się nieco sztuczne, nierealne. Jak twarz ongiś bliskiego człowieka zredukowana do dwu wymiarów starej fotografii. Strużki, kiedy dziś o nich myślę, to zamglone pasmo wiejskich domowli, białych ścian, strzech, ogrodów. Niedaleko za nią równoległy skraj lasu, zielona wstęga miłego chłodu odrzucająca echa głosów i myśli. W którymś miejscu białej pasmy ceglany budynek poczty. Droga przez wieś pokryta szarym pyłem, delikatnym jak mąka.

W pamięci można znaleźć dwa odbicia na tej samej kliszy. Oto biała wstęga domów rozpada się, rozrywa. Nagle staje się dolną szczęką nagiej czaszki, szczerzącą kikuty połamanych zębów. Sterczą poczerniałe kominy wśród swędu zwęglonych rumowisk. Rozrzucone szczątki, pomarłe świadectwa pracowitych żywotów. Osmolone jabłonie i śliwy, czemuś najboleśniejsze w tej panoramie śmierci. I ten sam pył mąka, wzbijany kołami roweru, kiedy jadę drogą przez wieś wśród ciszy, niesamowitej w jasnym blasku słońca. Strużki.

Nie byłem naocznym świadkiem ich śmierci, a jednak stała się częścią mnie samego. Tyle razy rozmawialiśmy o tych wypadkach przy Jędrusiowych ogniskach z kolegami, którzy brali udział w akcji na Strużki, aż wreszcie zaczęło się nam wszystkim wydawać, że byliśmy tam razem z nimi. Trudno to wytłumaczyć powojennym pokoleniom, tą więź między ludźmi którzy przypadkowo stali się cząstkami jednego ciała. Nie jest łatwo wytłumaczyć jednoczesną reakcję stada ptaków na coś dla nas niedostrzegalnego. Jak one mogą bez sygnałów, nagle i harmonijnie, zmienić kierunek lotu niby jeden organizm? Jak myśmy mogli jednocześnie i jednakowo reagować na innym niezrozumiałe bodźce? Doszło do tego, że wytworzyliśmy grupową podświadomość.

Dzisiaj, choć dawno już nie istniejemy jako grupa Jędrusia, choć życie nas rozmiotło jak można najszerzej, nasze indywidualne przeżycia i doświadczenia są wciąż jeszcze składnikami tamtej niegdyś niezbędnej grupowej podświadomości. Wybaczcie mi jako dziwactwo, jeżeli dodam że w tej zbiorowości istnieją i nadal reagują nawet nasi umarli. Partyzancka alchemia.

To co powiem może więc byś na granicy abstraktu, ale będzie to abstrakt zakorzeniony w najgłębszych pokładach istnienia małej już grupki ludzi, którzy bezpośrednio lub pośrednio otarli się o śmierć Strużek.

Zaczęło się od zasadzki na patrol żandarmerii, nawet dość daleko od Strużek,  w dniu 2-go czerwca 1943 roku. Dwie furmanki żandarmów wpadły pod lufy małego oddziałku Jędrusiów dowodzonego przez Stacha „Inspektora”  Jednego szkopa wzięto żywcem, innych wybito. Dwóm jednak udało się uciec.

Obóz Jędrusiów był o parę kilometrów od Strużek. W tym dniu było w nim zaledwie siedmiu ludzi osłony (zwanych w grupowej gwarze "stróżami ognia świętego"). Wieczorem tego dnia, już po całej awanturze, wrócił do obozu Szef, Józef „Sowa”.

Reszta ludzi była na rozjazdach w terenie.
Wczesnym rankiem 3-go czerwca Strużki otoczone zostały kordonem składającym się z 3-ciej kompanii 1-go zmotoryzowanego batalionu żandarmerii.

Co odczuwa człowiek, który przychodzi pod nieznaną mu, spokojną wieś i patrzy na senne domy ze świadomością, że ma je podpalać? Będą uciekający ludzie, płaczące kobiety, bezradne, opętane strachem dzieci. To wszystko zarygluje się w domach, niech się smażą, Jeśli kto wyskoczy, zastrzelić. Nieznanych, prostych ludzi,  nie winnych. Na zimno, z wyrachowaniem. Czy rzeczywiście na zimno?

Jak nam zajrzeć do wnętrza oprawcy?
Wiem jak dyni zatęchła słoma strzech, zanim wybuchnie czerwono i złoto  
Wiem jak kołpak płomieni skacze z dachu na dach. Wiem jak swąd prochowego dymu uderza w nozdrza zaczadzone spalenizną, jak czernieją  podkurczone trupy.
Ale jak na to patrzą oczy sprawcy?
***
Wieś zaczęto palić systematycznie, chata po chacie, od końca najbliższego lasowi. Serie pistoletów maszynowych rozpoczęły kośbę, Ot wam partyzanci i zasadzka i wasz krótkotrwały triumf.

Wydawało mi się, że Szefa dość dobrze znałem. Do dziś nie wiem jednak co czuł, on, sąsiad Strużek od dziecinnych lat, kiedy poderwał mizerną drużynkę Jędrusiów na pomoc mordowanej wsi. Jeden cekaem z ciężką podstawą, dwa erkaemy, amunicji ile udźwigniesz. Wasze to piwo, panowie, wam je pić, nawet do dna, jeśli tak trzeba. W ośmiu na całą kampanie. Bez rachunku, po polsku.

Kiedy dopadli skraja lasu gorzało już pół wsi. Rąbanina wystrzałów, łopot ognia i te straszliwe krzyki, skowyty, krzyki, wycia. Grupa kobiet poganiana kolbami pod ceglaną ścianę poczty na rozstrzelanie. Cekaem rozkraczył się na trójnogiej podstawie w drapiących jeżynach na skraju lasu, erkaemy po obu stronach.
Na niewidzianego widzę schorowaną twarz Franka Milometra nad grubaśną chłodnicą maszynki. Mają ich jak na dłoni, tylko nacisnąć palcem spust. Egzekucyjną drużynę żandarmów wprost rozniosło. Kobiety spod ściany prysnęły na wszystkie strony. Partyzanckie lufy zaczęły omiatać kordon dokoła wsi. Trudno ocenić ilu ludzi uratowała ta akcja. Niezżęte pola podchodziły pod same domostwa, wystarczyło tylko wyskoczyć z poza opłotków aby wpaść w zboże. Żandarmskie gwizdki świstały bezładnie, zwołując rozproszonych. Minęło wiele drogocennych minut zanim Niemcy połapali się, że ogień idzie z jednego tylko, wąskiego odcinka.

Zaczęli Jędrusiów okrążać. Ostrożnie, kukając do siebie umówionym ptasim sygnałem.
Dwa skrzydła zamykały się dokoła zwariowanej ósemki. Kiedy chłopcy zorientowali się co im grozi, było juz prawie za późno. Trzeba było przebijać się przez miękki jeszcze, ale już zamknięty pierścień. Zdzich de Ville taskał cekaem, zdjęty z podstawy którą trzeba było porzucić. Oparzył przedramię rozgrzaną chłodnicą,  w której po przeszło godzinie walki gotowała się woda.  Ognia po bokach, chodu w las. Wyrwali sie bez strat.
Żandarmi wrócili do wsi i spalili ją do szczętu, ale ludzi juz tam nie zastali. Były tylko 73 trupy, w tym 23 dzieci. Strat niemieckich nie udało się ustalić

***
Po udanym zamachu na Heindricha w Czechach spalone wioskę Lidice, a jej mieszkańców wymordowano. Lidice stały się symbolem ruchu oporu, pomnikiem znanym jak świat szeroki. A kto kiedy słyszał o Strużkach? A ile takich Strużek pozostało w pamięci Polaków jak wypalone piętna których nic nie zmyje? Wspólny grób mieszkańców Strużek porosły chwasty, okryło niezasłużone zapomnienie. Dopiero w 1980 roku, po wielu latach zaniedbania, postawiono na nim pomnik, z inicjatywy byłego partyzanta z grupy Jędrusia.
 
Tu właśnie dochodzimy do sedna, do samego centrum sprawy. Gdzie kończył się partyzant a zaczynał mieszkaniec wioski? Partyzanci przecież nie' żyli, nie działali w próżni. Ktoś ich żywił, wspierał, ukrywał. Olbrzymia szara armia zwykłych ludzi,  dla których ta rola nie była niczym nowym, niczym nadzwyczajnym. Oni zawsze byli korzeniami, czepiającymi sie gleby i ciągnącymi z niej pokarm, którym żywił się cały naród rosnący w niebo jak wysmukle drzewo. Pojmowali swoje obowiązki jak coś zupełnie jasnego i oczywistego. Jak żołnierz rozkazy. A kiedy tak wypadło, ginęli jak żołnierze. Bez rangi í sławy, jak i ci leśni chłopcy.

Chciałbym aby te słowa uderzyły, jak pałeczki doboszów, werblem o Strużkach,

Aby załopotały zniczem złocistym nad litanią nazwisk w wojskowym apelu poległych.

Nie ochrzczony jeszcze, sześciodniowy szeregowiec Drożdż z rodzicami, szeregowymi Stanisławem i Ludwiką Drożdż, - polegli na potu Chwały!
Z rodziny Bobków szeregowi: Wawrzyniec, Wincenty, Władysława, Natalia, Wiesława i Helena - polegli na polu Chwały!
Z rodziny Gliców: szeregowi Jan, Mieczysław, Marian, Zofia, Franciszka, Julianna - polegli na polu Chwały!
Z rodziny Wosiów: pięciomiesięczny szeregowiec Mieczysław, szeregowi Tadeusz, Jan, Władysław i Marianna - polegli na polu Chwały!


Tak aż do pełnej listy, pełnego składu wybitej kompanii Strużki.

Niech chybocze sie płomień złoty jak ongiś ruda pożoga na ich strzechach, niech drobią dobosze siekanym werblem jak ongiś serie broni maszynowej po ich zagrodach. Polegli na polu chwały. 

Pojedźcie do Strużek, rzućcie okiem na to ich pole chwały, z którego dawno, już znikły ślady ofiarnego całopalenia. Pasmo wiejskich budowli, białych ścian, strzech, ogrodów. Może wznowi to w was, lub wzbudzi, szacunek dla wszystkich naszych wsi, olbrzymiego pola chwały ciągnącego się od granicy do granicy.

Zbiorowa mogiła spoczywa na cmentarzu w pobliskim Niekrasowie jak pieczęć spraw dokonanych. Na niej płyta, na płycie duży krzyż z tablicą pamiątkową, Wzniesiony z inicjatywy Jędrusiów. Dobrze, że właśnie z ich inicjatywy, ich, niewinnych sprawców tragedii Strużek, kolegów grupki która rzuciła się w płonące piekło na ratunek. Ostateczne potwierdzenie nierozerwalnej więzi.

Końcowy komentarz: Główna Komisja Badań Zbrodni Hitlerowskich posiada w swoich archiwach wnioski odznaczeniowe dla żandarmów I-go zmotoryzowanego batalionu, którzy wyróżnili się w akcji na Strużki. Podziwu godne wyróżnienie. Nikt nie zaproponował odznaczeń dla członków szaleńczej ósemki Jędrusiów. Im samym nigdy do głowy nie przyszło, że ich czyn zasłużył na uwagę.
 
Tadek „Łebek”
7 września 1980

Użytkownik

Biuletyn "ODWET" nr 28